I
I
były tylko jedną, wiecznie trwającą chwilą, do której sią wraca.
Ale czy teraz dopiero ta myśl: śmierć? Czy może zawsze była w każdym niespodziewanym olśnieniu — tyle że nie nazwana? Żeby umrzeć tu właśnie, w tym błysku uniesienia. I że śmierć powinna być takim wzlotem.
'Schyliłem sią po wiadra. Woda tańczyła w nich. Koliste refleksy nieba. Podniosłem metalowe kabłą-ki. Zgrzytnęły. Jeden szorstko i krótko, drugi piskliwie i przeciągle. Ciężar jakby żywy, rozłożony na karku i obojczykach, rozciągający stawy łokci, nadgarstków... Pulsowanie w dłoniach zaciśniętych wokół drewnianych rączek. Kości, ścięgna, ruch sprężynujących kolan, chłód na czole, blask, który każe mrużyć oczy. Czuć wszystko, nie pozwolić niczemu ujść niepostrzeżenie. Być i_ wiedzieć o swoim, byciu.
Oczywiście, takie jasnowidzące skupienie uwagi nie może trwać długo. Wszedłem między jałowce, oplecione jesienną pajęczyną, opuściłem wzrok pod nogi, żeby nie potknąć się na śliskich korzeniach. Potem przekroczyłem ostrożnie kamienistą drogę (ludzie ze wsi ściągają nią w dolinę drzewo z lasu), potem zobaczyłem dom z sosnowych belek, kryty blachą — jeszcze matową od nieobeschłej nocnej rosy. Zbliżałem się ku niemu, myśląc o sprawach zaczętego dnia i owo trudne do określenia przeżycie sprzed paru minut wyzbywało się z każdym krokiem rzeczywistości . Niosłem w sobie już tylko niejasne jego wspomnienie.
D.Q2nanie-rzeczywisi.QŚ.ci^To właśnie to, o czym próbuję mówić. Tak, jakby płynąc pod wodą, wystawiło się nagle głowę ponad powierzchnię. Ale trud-
22
JAPOŃSKIE KWIATY
Tego ranka (mniej więcej dwa tygodnie temu, ale równie dobrze mogło to być dzisiaj, albo przed rokiem) przystanąłem na ścieżce tylko po to, żeby odetchnąć głęboko parę razy i popatrzeć. Postawiłem na ziemi wiadra, z których rozkołysana woda chlup-nęła wesoło przez brzegi. W tym miejscu ścieżka przecina szeroki język pól, położony na lesistym zboczu. Z jednej strony łąka, już porośnięta po ostatnim pokosie i kosmata od migocącej we .wczesnym słońcu rosy, z drugiej — świeżo zaorane ziemniaczysko, lśniące śliskim fioletem mokrych skib. Niżej, gdzie stok obrywa się nagłym spadkiem ku dolinie, koralowa gęstwina buków, rozkrzewiona jaskrawo nad białą powierzchnią mgły, a dalej ciemna pochyłość następnego zbocza. Grzbiety gór, narysowane łagodnym, a zarazem ostrym konturem na czystym niebie, ustępowały coraz bledszymi, coraz bardziej niebieskimi falami ku horyzontowi rozmytemu przeźroczystym oparem. Wdychałem powietrze chłodne jak źródlana woda, musujące w ipłucach szybkimi pęcherzykami gazu, i doświadczałem uczucia lotu.
To odkrycie, to zachłyśnięcie, ma zawsze ten sam smak. Poczucie zupełnej nowości i — odnalezienia. Jakby owe rozrzucone na przestrzeni życia błyski błogosławieństwa, spadające nagle, przemieniające na moment całą jakość istnienia w eksplozję zachwytu,
21
ność opowiedzenia tego przeżycia, a zwłaszcza zapamiętania go, jest ogromna. Trzeba by znać język rzeczywistości. Bo Ucażdy_tą]d-przebłysk _jes.t_ jak ..słowo pxąwdy._w. nie^znanym_j.ęzykjaJ Na przykład takie jedno przebudzenie — tam, w górach. Bezwładny sen odcięty jak brzytwą i od ram pełna świadomość (ta spotęgowana do wymiaru jasnowidzenia) wraz z pierwszym spojrzeniem w okno. W tym oknie delikatna, wilgotna świetlistość poranku, pochyłe gałęzie świerka, jakby wynurzone z kąpieli, wychylone spoza nich oślepiająco białe kiście bzu, głosy sikorek. I radosne porażenie pewnością, że to jest. Że świat ma sens, że uczestniczę w trwaniu, które nie zostanie mi nigdy odebrane, którego nic nie unieważni. Sekunda. Ułamek sekundy. A teraz tłumaczenie na słowa — jakże bezradne!
Ale musiało mi się to zdarzać nieraz, bo pamiętam niezaradne próby uchwycenia takich momentów i zbadania ich treści. 'Elemeritami. doznania ..były zawsze: woda, chłód, blask, rzeźwość rozrzedzonego., po.wie-tczćij . uczucie lekkości. I jeszcze jakaś krystaHczna wyrazistość^całkowicie obca zjawiskom, kształtom i wrażeniom rzeczywistości potocznej. Kojarzyłem to z piciem. Z zaspokajaniem pragnienia. Stąd wziął się symbol napoju — cudownej wody życia czy raczej poznania, która spłukuje wszelką trywialność, przywraca pokój duszy.
Prawdopodobnie w którejś z szuflad leży jeszcze zakurzony i pożółkły rękopis — ślad moich młodzieńczych poszukiwań źródła owego mistycznego napoju. Nie zależy mi na odnalezieniu tych kartek. Obawiam się, że znalazłbym tylko martwe słowa, wspomnienie bezowocnych trudów, których jedynym, zawstydzającym, wynikiem była ozdobność — najpewniej’ pretensjonalna w swym dążeniu do‘ oddania głębi. yDro-ga jńszącego człowieka usiana jest takimi poro- „
23