167
pomyślniej dla jego projektów: czas był wietrzny, Andrzej musiał siedzieć w domu, gdyż nieostrożnie skaleczył sobie rękę. Paweł, korzystając z tego, wyprosił łódź dla siebie, o drogę się rozpytaf i ruszył w podróż. Gdy z małej, krzewami ocienionej zatoczki wypłynął na sam środek jeziora, falami postrzępionego i błyszczącego od słońca, komarów o tyle mniej już było, że mógł podnieść siatkę z twarzy i od wielu dni po raz pierwszy świeżem odetchnąć powietrzem. Łódź, pędzona silnemi uderzeniami długiego, dwu-łopatkowego wiosła, biegła w pląsach z fali na falę. Silny, orzeźwiający wiatr dął mu w twarz prosto, zmuszając do silniejszego robienia wiosłem, ale oswobadzając zupełnie od owadów, których garstka tylko bzykała, ukryta za jego plecami. Przygasił więc dymokur, tlejący w małym żelaznym kociołku, zawieszonym na poprzecznicy pirogi i już bez bez żadnej przeszkody mógł nasycać się rozległym, wesołym widokiem i czarującą wonią aromatów, z wiatrem płynących od kwitnących upałem rozgrzanych lasów. Płynął dość szybko, brzegi nikły, bladły, uciekały, a natomiast wzmagały się i potężniały bałwany. Wkrótce, jak okiem sięgnął, widział dokoła siebie tylko ciężkie, z łoskotem podnoszące się lub opadające wodne pagórki, u szczytów spienione, a na bokach pokryte żylastą siatką zmarszczek. Walka z nimi wymagała skupionej uwagi i wielkiego sił wytężenia. Było mu jednak dobrze. Umysł, w najwyższym stopniu podniecony, z błyskawiczną szybkością ogarniał przesuwające się obrazy i rzucał je w głąb duszy. Opanowywało go uczucie niejasne, ale podniosłe, wysokie, jak to niebo bez skazy, co błękitne zawisło nad rozkołysanym w dole czarnym jeziora obszarem. Zdawało mu się, że płynie w świątyni. Tylekroć widziana, zwykła łódź jakucka, ostro-