236
daleko od komina leżące tajniki; stamtąd już, korzystając z każdego roweczka, z każdego załamu, wysyłał na wszystkie strony forpoczty białej, lśniącej pleśni. Forpoczty te rosły, plątały się, jak żyłki, wypełniały ciałem, aż zdobywały pozycyę, z której, jak z twierdzy obronnej, dalej prowadziły zabory. Paweł nie mógł znosić widoku tych białych plam, coraz szerzej rozlewających się po ścianach. Gdy poruszony, z sercem niespokojnie, choć bez przyczyny, bijącem, przechadzał się ze spuszczoną głową lub siadał zadumany, a oczy jego mimowoli na nie padły, tracił wówczas panowanie nad sobą; zdawało mu się, że nie jest sam, że ta pleśń lodowa, to setki wybladłych źrenic jakiegoś potworu, czyhającego na jego życie, bez zmrużenia powiek przypatrującego się z ciemności. Wprędce przed zimnem ze stołem i książkami musiał uciekać na środek izby, bliżej kominka. Przestrzeń z każdym dniem malała, a Paweł, którego walka ta poczynała dziwnie drażnić i roznamiętniać, wciąż się krzepił, licząc dni do przybycia poczty. Przypomniał sobie, że niedaleką była pora jednej z urzędowych, cztery razy do Dżurdżuja wysyłanych poczt, pocieszał się, że na nią to pewnie czekają, aby odrazu wysłać wszystko: i to, co przyszło i to, co przyjść miało. Posłaniec gminy powinien był wrócić też niezadługo.
Tymczasem zabrakło mu światła, wyczerpał się zapas świec i w tym białym grobowcu jeden tylko pozostał mu sprzymierzeniec: ogień, który w ostatnich czasach niezmiernie polubił, czcił i za żywą nieledwie uważał istotę. Dni były tak ciemne, tak krótkie, że czytywał wyłącznie przy jego blasku, co było powodem silnych bólów głowy, oraz ciągłego łzawienia się oczu. Taki stan rzeczy nie mógł trwać długo. Konieczność zamieszkania gdzieindziej stawała