wywołuje nazwiska tych, którzy z tego transportu zostać mają w mijanej właśnie tiurmie. Słychać łomot odsuwanych drzwiczek przedziału, wybiegają z nich spłoszonym truchtem jakieś okutane, zgarbione - jak bojące się kija psy - postacie i nikną na buchających parą schodkach. Każdy jest przy tym liczony. Trzy razy. Pierwszy raz, najgłośniej, przez dyżurnego przy przedziale. Drugi raz, już ciszej, przy samych drzwiach na dwór, a trzeci, już zupełnie głucho, głosem zbłękitniałym w otwartej przestrzeni, przez tego, który na dworcu odbiera transport. Takie potrójne echo, coraz dalsze, coraz bardziej rozpłynięte, coraz bardziej nierealne. Trwa to czasem bez końca. Kobiety wychodzą zawsze ostatnie.
Nie wiemy nigdy, dokąd nas wiozą i jak długo jeszcze pojedziemy. Dyżurni mają zawsze te same odpowiedzi: „Zobaczysz” albo „Tam je-dziesz, gdzie trzeba”, albo „Do kurortu”, albo „Nie twoje dieło”. Najczęściej jednak nie odpowiadają wcale. Wreszcie nauczyłyśmy się i my nie pytać. Stajemy, zawsze gdzieś światami, poza dworcem. Po wypluciu nas przez pociąg musimy iść trójkami, plątaniną szyn, bajorami, błockiem, śniegiem, między wagony, popod wagony, po rozmiękłych nasypach, osypiskach żużli - a wszystko w pośpiechu, bez tchu, popędzane, zziajane, obszczekiwane przez psy i popychane bagnetami. Nie ma tu nikt względu ani na starość, ani na zdrowie. Młode muszą gnać, a stare i chore do-pędzają je ile sił, jeśli nie chcą być zwymyślane od ostatnich. W transportach tych widuje się często kobiety ciężarne lub matki z niemowlętami na ręku. (Dziecko urodzone przez więźniarkę jest „wolne” i tylko przez jakiś czas pozwalają matce mieć je przy sobie). Wszystkie są tak samo popędzane bez miłosierdzia. Jeśli się komu urwie czy rozwiąże szmata, przytrzymująca resztkę buta, nie wolno nikomu stanąć ani się schylić, ani poprawić niczego.
A potem czarny woron, zupełna ciemność, przekleństwa, smród i cudze robactwo. Powietrza w takiej hyclowskiej budzie ani krzty. Nie wiemy nigdy, co to za miejscowość. Na ogół zresztą wszystko nam jedno, bo tiurmy wszędzie do siebie podobne.
Tym razem to Charków.
Stoimy dziurawymi butami w tającej śniegowej kaszy do nocy. Więzienie ogromne, rozległe. Wielka peresilnaja tiurma. Tu zwozi się więźniów z olbrzymich obszarów, segreguje, kończy śledztwa, zasądza i rozsyła po różnych pomniejszych hurmach albo już do łagrów.
Patrzymy na nieprzeliczone tłumy więźniów spędzonych w to rozchla-
90