nio po tym ostatnie samoloty wyrzuciły swe ładunki bomb i nalot zakończył się.
Spostrzegliśmy wówczas, że bandera i znak dowódcy okrętu na „Gryfie” opuszczone są do połowy. Znaczyło to, że są zabici, a między nimi także dowódca okrętu. „Gryf” poniósł znaczne straty w załodze. Oprócz dowódcy okrętu wielu było zabitych i rannych oficerów, podoficerów i marynarzy, a okręt, choć nie otrzymał zaiste szczęśliwym zbiegiem okoliczności żadnego bezpośredniego trafienia, podziurawiony był odłamkami jak sito. Z traulerów największe ofiary poniosła „Mewa”, gdzie nie było chyba ani jednego członka załogi, który nie byłby ranny, a krew spływała ściekami z pokładu jak woda. Bomby niemieckie miały czułe zapalniki, które powodowały wybuch przy zetknięciu się z powierzchnią wody, skutkiem czego odłamki raziły na wszystkie strony. Niezależnie od tego każdy samolot po wyrzuceniu bomb atakował jeszcze kilkakrotnie bronią pokładową, aż do wyczerpania amunicji. Nalot na „Gryfa” miał miejsce między godz. 17 a 18, trwał około 15 minut.
Po zakończeniu nalotu „Gryf” wszedł do portu wojennego Hel. Kano-nierki kręciły się jeszcze dość długo po Zatoce, nim zakotwiczyły na noc w rejonie między Jastarnią a Juratą. Noc z 1 na 2 września upłynęła nam spokojnie. Staliśmy w zaciemnieniu, na krótkich łańcuchach kotwicznych, by w razie niebezpieczeństwa można było szybko podnieść kotwice.
Nastrój nie był wesoły. Ludzie byli rozgoryczeni, gdyż nakarmieni propagandą o mocarstwowości, nie tak wyobrażali sobie tę wojnę. Okręty były dobre, nowoczesne, załogi dobrze wyszkolone i pełne zapału, lecz na skutek niedoceniania siły uderzeniowej lotnictwa na morzu, słabą miały obronę przeciwlotniczą, nie dostosowaną do zwalczania nowoczesnego lotnictwa. Najbardziej odczuwaliśmy brak lotnictwa myśliwskiego. Tak w tym dniu, jak i w następnych, nie widzieliśmy ani jednego naszego myśliwca nad Wybrzeżem. Najlepszy duch bojowy łamie się, gdy żołnierz widzi, że jest bity i ginie, a nie widzi efektów swego bohaterstwa i skuteczności swej broni. Tak też było i u nas po tym dniu wielkich strat własnych, a znikomych i dla nas właściwie niewidocznych stratach nieprzyjaciela. Nocy tej na „Hallerze” prawie nikt nie spał. Spodziewaliśmy się każdej chwili następnych nalotów, choć Niemcy po tym dniu odpoczywali, zapewne syci chwały z odniesionych sukcesów. Jedynie nieliczne samoloty rozpoznawcze przelatywały nad Zatoką od czasu do czasu, niepokojąc załogi polskich okrętów.
Rankiem 2 września obie kanonierki podniosły kotwice i wzięły kurs na Hel wzdłuż półwyspu. Dowódcy wychodzili ze słusznego założenia, że okręt będący w ruchu najskuteczniej może uniknąć ataków lotnictwa. Potwierdzały to doświadczenia dnia ubiegłego.
Przezorność ta okazała się słuszna, gdyż w niedługim czasie ukazały się trzy hydropląny niemieckie, wypatrujące łatwego celu dla swych bomb. Znalazły go. Statek żeglugi przybrzeżnej „Gdynia”, będący bazą
123