grze nabiorę sił. Poczciwa pani Stefania, ta ze Speca i Mała Władzia pozostają umyślnie za mną w tyle, abym nie ja sama była narażona na jego krzyki i uważki. Jestem już jednak tak zmęczona, że mi naprawdę wszystko jedno. Po prostu czarno mi w oczach.
To zawsze tak. Kiedy jest już tak ciężko, że chyba nie może być gorzej, kiedy człowiekowi się zdaje, że padnie z wyczerpania, przychodzi nagle ulga.
Po godzinnym może gnaniu nas gościńcem wpędzili nas nagle - pewnie dla skrócenia drogi - na łąki.
A jest już dobrze po zachodzie. O daleki horyzont wspierają się jeszcze resztki wszelakich złotości, a od wilgotnej trawy cienisty chłód wieje nam po zmęczonych nogach. Cóż to za ulga! To się nie da opowiedzieć. Kurz został za nami, a od dalekości przejrzystej, soczyście zielonej, idzie ku nam świeżość dobroczynna i miłosierna. Pachnie miodunką i macierzanką. Człowiek patrzy z radością na pociemniałe nosy swoich zniszczonych trzewików, z których wieczorna rosa zmyła oto kurz, i zaraz mu jakoś lżej oddychać. Zupełnie tak, jakby i płucom było nagle łatwiej pracować, odkąd buty błyszczą.
Czwórki zmieszały się już dawno, a teraz rozlały po tej zieloności radosnej. Nie ma siły ludzkiej, która by je znowu zagnała w zwarte stado. Konwojenci się złoszczą. Niech sobie. Co nas to obchodzi? Pachnie przecie miodunka i macierzanka, i daleki, czerwcowy świat. Psy - wcale niestraszne tym razem - poszczekują sobie wesoło i stały się w tej otwartej przestrzeni roztargnione i wszystkim innym raczej zajęte niż nami. Choć jestem tak zmęczona, że ledwie nogi wlokę, mam nagle głupią o-chotę rzucić któremuś z nich patyk czy kamień. Niechby mi go odniósł z powrotem, jak ongiś moja wesoła, mądra Aza. Niechby się choć szarpnął który na linewce, na złość konwojentowi z bagnetem.
Oddal była już dobrze mroczna, kiedyśmy się nareszcie przywlokły na stację. Spędzają nas daleko za dworcem na długi pas trawy wzdłuż toru i tam - znowu porozgamianym w poszczególne grupy - każą czekać.
Na torze puste bydlęce wagony. Niekończący się szereg czarnych pak na ludzi. Doliczyłam się siedemdziesięciu dwóch. Dalszych nie sposób już rozeznać. Zlewają się w czarny, wydłużony ogon na szynach.
Od strony lokomotywy ładują już mężczyzn. Spłoszone krzykiem konwojentów poszczególne grupki podrywają się raz po raz z trawy i rzuca-
148