wiła o jakiejś wielkiej, korzystnej zmianie, która zaważy decydująco na naszych losach. Cudownie! Niech żyje jasnowidz! Cesia, chcąc wykorzystać dobry nastrój, organizuje zbiórkę tytoniu dla mężczyzn. Z tym gorzej. Łatwiej znaleźć taką, która zaceruje skarpetkę, niż taką, która wyrzeknie się papierosa. Za szczyptę machorki mężczyźni oddają chleb, ręczniki, prześcieradła, mydło. Cesia zwalcza jak lew ten handel zamienny, przemawia do sumienia, serca, honoru. Daremnie!
- W gębę bym sobie napluła, gdybym odmówiła - mówi Raciszew-ska, ważąc w ogromnej łapie ogromną kostkę mydła. - Mydła mam do ciężkiej cholery. Tylko dźwigaj potem. Cóż, kiedy chłop skomli, żeby wziąć choć za jednego papierosa. Dam dwa. Niech wie, że ze swoimi jedzie...
A zaraz w chwilę potem:
- A to przeklęta wydra z tej Staszki! Nowiuteńkie prześcieradło tak od biedaka wymańcić. I za co? Za pół paczki śmierdzącej machory. A jak ja mu wczoraj dawałam całą - to idiota nie chciał. Za pół tobym na: wet, jak Boga kocham, nie miała sumienia brać. Ale widzi pani, jakie to ludzie są.
- Widzę, pani Raciszewska...
Z nastaniem ciszy i sztucznego zmroku zmienia się jednak nastrój pod ścianą. Ustaje handel mydłem i tytoniem. Zaczynają się szepty, tłumione śmiechy, westchnienia. Od niepamiętnych czasów można tu pierwszy raz tak swobodnie i z bliska pogadać z mężczyznami. Ściana od góry do dołu, poprzez wszystkie piętra, ciemnieje od płasko do desek przypartych postaci, niczym plaster w ulu, zalepiony pszczołami.
Na górnych piętrach, gdzie gnieździ się Zakarpacie i gdzie urzęduje szampańska Marzenka, więcej kwików i prychania niż westchnień i słów. Gadało się potem nawet o odbitych tam na górze deskach, ale nie wiem, czy to prawda. Im niżej, tym sentymentalniej. Wilma - nabrawszy widać wprawy wtedy, nade mną, w wagonie - czaruje przez deski jakiegoś pesymistę, mówiąc mu, że życie mimo wszystko jest piękne, a ludzie tylko pozornie tacy źli. Trochę dalej inna zapewnia szparę, że wierzy w przeznaczenie i wędrówkę dusz. Tłusta, rozgrymaszona Trusiowa, babsko w niebezpiecznym wieku i zawszonym kożuchu, nieodklejająca nosa od desek jak dzień długi, sklamrzy teraz po ciemku o swojej tęsknocie za mężem, choć jej do pięty nie dorósł i choć miała z nim piekło, nie życie. Na osiemnasty jej było, kiedy ją rodzice wydali do Barszczowic. I za
168