łagru. Nie wiem zresztą, jak bym się była dowlokła, gdyby nie ta ich pomoc poczciwa...
Nareszcie - po nie wiem ilu tam godzinach tego zabójczego marszu -przyciągnęłyśmy wspólnymi siłami oddal ku sobie! Nareszcie przerzuciłyśmy za siebie wszystkie dzielące nas od łagru falistości krajobrazu. Nareszcie dachy na Loch-Workucie stały się bliskie i wyraźne.
Konwojenci zarządzają postój. Kilkadziesiąt metrów przed zoną. Chcą uporządkować pochód i wejść w obręb obozu zwartym szykiem. Musimy więc czekać, aż reszta nadąży.
Postój ten wypada obok niskiej budy, w której mieszka dyrektor piekarni. Jest nim odsiadujący wyrok skazaniec. Bo tu już sami tacy. Widząc pomęczone do upadłego kobiety, zaprasza nas na odpoczynek. Ale więcej nad trzy osoby wejść tam nie może. Kłiteczka jest mała jak taki w parkan wpuszczony stragan z owocami. Dosłownie nie ma się gdzie obrócić. Sufitu można dosięgnąć ręką. Na pryczy - zajmującej całe prawie wnętrze tego pudełka - śpi jakiś rozwalony człowiek w fufajce. Twarz nakrył zatłuszczoną futrzaną czapą i chrapie. Zżółkłe, kruszące się gazety oklejają sufit i ściany, do których szpilkami poprzyczepiano z gazet wycięte Staliny. Zaduch tu straszny. Czuć starą machorkę i kwaskowaty odór niezdejmowanych, często mokrych butów. Okienko mętne od muszych pstrzyn nie otwiera się wcale. Jest na głucho osadzone w ścianie i wszystkie szpary ma pozaklejane paskami gazet. To pewno uszczelnienia jeszcze z czasu zimy. Na stoliczku - którym jest paka z nieheblowa-nych desek - prócz stosu zatłuszczonych rejestrów, szkolnego kałamarza i zardzewiałego pióra strzępi się na pół zwiędły bukiecik nieznajomych kwiatów, tkwiących w pogiętej puszce po konserwach.
Gospodarz siedzi teraz w nogach chrapiącego na pryczy człowieka i - kręcąc w grubych palcach skrawek gazety ze szczyptą zielonawego śmiecia - opowiada, jak też to tu wszystkiego jest w bród, jaki naczelnik dobry i sprawiedliwy, jakie obfite jedzenie, jaki bogaty sklepik. Nie patrzy jednak przy tym w oczy. Uważnie przygniata palcem machorkę, pieczołowicie zbiera z kolan każdą wysypaną z gazety drzazgę i kładzie ją skrzętnie na tamte. A już za jego plecami, na wycinku z gazety, Stalin mruży chytrze uśmiechnięte oczy. Strasznie tu duszno... Nie... Już lepiej chyba czekać na dworze.
Wzgórek nad urwiskiem, gdzie stoi dyrektorska buda, bieleje od dużych, wytrzeszczonych rumianków. Jakby kto trawę wapnem schlapał.
180