Zaczynam już po trochu wstawać. Chodzę, zataczając się, jak po pokładzie kołyszącego się okrętu i nogi mam jak z masła. Wyłażę przed barak i siadam na wąskiej ławeczce pod ścianą. Za drogą, naprzeciw mnie, zasądzeni Polacy budują nową szopę. Znajome „haj-rupp” przy dźwiganiu belek rozczula mnie do łez. Strasznie jestem rozklejona. Płakać chce mi się ciągle i bez powodu.
Złote, takuteńkie jak nasze, suche wióry przychodzą mi z wiatrem pod same nogi. Śliczny jest taki świeży sosnowy wiór! Słoje jedwabistym połyskiem wyścielają jego, słońcem na wskroś przejętą, pachnącą spiralę. Można ją zwinąć i nadziać na palec jak pierścionek, a rozciągnięta i puszczona kurczy się sama, sprężyście i atłasowo.
Otulona za dużym szpitalnym szlafrokiem koloru turkucia podjadka, w za dużych szpitalnych człapach z wyleniałego renifera siedzę godzinami pod tą ścianą i bawię się wiórami. Każdy mój ruch chucha na mnie zapachem ciepłego dziegciu, a każdy podmuch słonecznego wiatru nad-nosi od bliskiej budowy woń żywicy, świeżo rozkopanej ziemi i taru.
Czas, który się o mnie ociera ciepłym, łagodnym podmuchem, nazywa się sierpień 1941 roku.
Trudno mi dziś powiedzieć uczciwie - bo nie pamiętam po prostu -jak przyjęłam wieść, która nadeszła nieco później, że i kobiety mają być zwolnione. Czy nie uwierzyłam od razu, czy po tamtym, pierwszym wstrząsie, nie wydała mi się już dziwna i ważna. Nie pamiętam. Zresztą - może to i śmieszne mówić dziś, kiedy się ten cud nad nami istotnie dopełnił - nigdy jakoś nie wierzyłam w długą u nich niewolę. I nie ja jedna. Większość z nas. Wyroki po pięć, dziesięć, piętnaście i dwadzieścia pięć lat - przyjmowało się bez mrugnięcia powiek, jeśli nie z drwiącym uśmiechem, co do furii doprowadzało władze. Kiedy nam mówili, że zostaniemy u nich na zawsze, nie robiło to na nikim prawie wrażenia. Po prostu nikt nie wierzył. Trudno powiedzieć, dlaczego tak było. A trudno to powiedzieć i dlatego choćby, że nie miało to w nas na pewno żadnej rozumowej podstawy. Przeczucie? Nie... To nie było i przeczucie. Raczej ślepa wiara w miłosierdzie Boże i niezachwiana pewność, że nas Pan Bóg woli od bolszewików. Po prostu.
Pewnego dnia, kiedy odważniej zapędziłam się ku jakiejś dalszej ławce, zostaję niespodzianie zagadnięta po polsku przez jednego z chorych, siedzącego po drugiej stronie mizernego klombiku. Blady jest jak wosk, wychudzony, o głęboko podsiniałych oczach. Cały kark i szyja tkwią mu
210