cham się przez czarną przestrzeń dzielącą mnie od słab-komandy. Chce mi się płakać, a wiem tylko, że się modlę na cały głos. Czarny wiatr porywa mi słowa sprzed twarzy i dlatego ich wcale nie słyszę. Dlaczego tylko my dwie? Co z tamtymi? Kiedy one? Marysia? Cesia? Krystyny? Dlaczego tylko my?
W kretowinie istotnie ruch i zamieszanie. Wszystko zbudzone siedzi na posłaniach. Niektóre odziały się bądź jak i krążą między kojkami, dzwoniąc zębami z senności i wrażenia. Moje worki gotowe. To Marysia mi je spakowała. Trzęsącymi rękami dokładam jeszcze to i owo. Raci-szewska już czeka. Spięła pod brodą białą włóczkową pilotkę, włożyła płaszcz z wysokim futrzanym kołnierzem. Ogromna się zdaje jak nigdy. Co się mogło stać, że my pierwsze? I czemu tylko my? To pytanie tłucze się we mnie razem z sercem poprzez całą radość i podniecenie. Tak, pewnie... Ktoś musiał być pierwszym, ale czemu nie wszystkie razem? Mam poczucie, że popełniam jakąś nielojalność. Tyle że teraz, kiedy już raz z miejsca ruszyło, wszystko pewnie pójdzie prędzej. Możemy się spotkać w Kożwie, a może nawet jutro, na pierwszym sangrodku. Nie wiadomo nigdy, kiedy taki transport odejdzie. Nie... nie... wcale mi nie będzie zimno. Wiatr dziś ciepły. Tak. Piechotą do tamtego sangrodka. Konwojent ma latarnię. Brygadier mówił, żeby czekać przy kancelarii. Sam poszedł zbudzić wywołanych mężczyzn. Ich pono idzie kilkunastu. To chyba wszystko. Trzeba się zacząć żegnać. No... Marysiu!
W godzinę potem ruszyliśmy sprzed kancelarii. Dwudziestu mężczyzn, my dwie, dwóch konwojentów i jedna latarnia. Noc kompletna. Toteż droga, którą odbyłam wtedy w ciepłe, sierpniowe popołudnie w niespełna godzinę, tej wietrznej, wrześniowej, niezapomnianej nocy trwała chyba ze dwie.
Pierwszy sangrodek śpi. W dwóch czy trzech oknach ledwie dygoce światełko. Dość długo trwa, nim się dobudzono kogo należy i nim - mężczyzn zabrawszy gdzie indziej - zdeponowano nas dwie w ambulatorium pod opieką łagodnie uśmiechniętego Iwana. Tam skulona na ławce posypiam do rana, podczas gdy Raciszewska ceruje do brzasku pończochy na drogę przy świetle małej, tuż do ogromnej twarzy przysuniętej lampki.
Nazajutrz od samego rana szereg formalności. Przegniatamy się z izby do izby, przed jakieś stoliki z papierami, powtarzamy po sto razy te same daty, szczegóły, cyfry. Wreszcie wydają nam ten prowizoryczny, miesięczny paszport ze skierowaniem do Buzułuka i dają kartkę na prowiant.
242