Któregoś dnia rano wywołano moje nazwisko. Nie polecono mi zabierać rzeczy, co oznaczało, że jestem wezwany na śledztwo. W dużej sali stały w pewnym od siebie oddaleniu biurka, przy których odbywało się badanie poszczególnych więźniów przez sędziów śledczych. Moim prokuratorem był człowiek w średnim wieku, o twarzy bardzo inteligentnej, ogolony i uczesany na Anglika, ubrany w doskonale skrojony na wzór angielski strój wojskowy. Uprzejmie poprosił, żebym usiadł, zaproponował mi papierosa z ozdobnej złotej papierośnicy. Podziękowałem i odmówiłem, gdyż od kilku lat nie paliłem wcale, nie mogąc znieść machorki.
Śledztwo odbywało się prawie w formie rozmowy towarzyskiej z tą różnicą, że mój sędzia śledczy wszystko dokładnie notował na arkuszach papieru. Mniej więcej to samo odbywało się przy biurkach sąsiednich. Po złożeniu moich zeznań, przeczytaniu ich i podpisaniu zostałem odstawiony do podziemia. Stamtąd po utworzeniu większej grupy zostaliśmy wszyscy odprowadzeni do więzienia, które w porównaniu z podziemiami Czrezwyczajki wyglądało jak niezły hotel.
W jakiś czas po złożeniu przeze mnie zeznań nadeszło do więzienia krótkie pisemko-wyrok, którym zostałem skazany na pobyt w obozie koncentracyjnym i prace przymusowe do końca wojny domowej, przy czym jako przewinienie podano: były oficer Polak.
Nie miałem złudzeń i nie spodziewałem się wypuszczenia na wolność. Mogłem przypuszczać, że nie zostanę rozstrzelany, ale ryzyko takie zawsze istniało — przez pomyłkę, o co niezbyt dbano, albo na koniec dla zwolnienia miejsca w więzieniu. Wyrok skazujący na obóz koncentracyjny był dla mnie rozwiązaniem wcale dobrym i teraz należało tylko czekać wyjazdu do jednego z obozów.
249