się w nie słowami i muzyką, nie daje odetchnąć, myśli zebrać, do głosu dojść - budzi i usypia... ogłupia i urabia... Wszędzie też ma się wrażenie, że przepłoszone życie miasteczka cofnęło się trwożnie od zamkniętych na głucho okien, w czarne, nieodgadłe wnętrza, zostawiając na zewnątrz jednolitą nędzę i brzydotę, którą jedynie okupić tu można widocznie jakie takie bezpieczeństwo. Strasznie to przygnębiające! Z dna mijanych skwerków, od opadłych przegniłych liści wieje ku nam chłód i żałosny wiew rozkładającej się jesieni.
W długim szeregu wleczemy się tym błotnistym miastem, po mlaskających deskach chodnika, ku komendzie NKWD. Tym bielszy, tym jaskrawszy, tym bardziej niegustowny i tandetny wydaje się w dookolnej szarzyźnie ten gipsowy Lenin na placyku. Wsadzili go na słupek nie wyższy od człowieka, włożyli mu fatalnie skrojone gipsowe ubranie, kazali zrobić wypad, wyciągnąć prawą pięść i stać tak ni w pięć, ni w dziewięć. Stoi biedaczysko, bo co ma robić? Na tle błotnistego miasta, w ogólnej martwocie i ciszy ten jego bohaterski, porywający tłumy wypad i pięść są takie puste i śmieszne.
Nigdzie żadnej barwy. Wszystkie ze strachu pogasły. Nieliczni przechodnie są nieodmiennie koloru błota. Wypłowiali i zmięci. Kompletna mimikra z tłem. Nigdzie też - zanikowego już choćby - śladu dawnych, charakterystycznych, narodowych cech w ubiorze. Nic. Wszystko jest podmiejską tandetą, lichotą, wszystko poszło pod sztrychulec. Kobiety noszą rozpaczliwie ciasne czarne spódnice, kuse, grubo watowane, nie-sięgające rozległych bioder żakiety, białe berety, czarne pończochy i kalosze. Ów krótki żakiet bywa czasem z zajęczego czy króliczego futra i ma nieodmiennie szalowy, wyżej uszu sterczący kołnierz. Czasem zamiast beretu widzi się burą, ciasno głowę i twarz oblepiającą chustkę, omotaną jeszcze końcami wokół szyi. Mężczyzn widuje się przeważnie w siwych fufajkach, w czapce z daszkiem i dość bufiastych spodniach, wyrzuconych lekko znad niskiej cholewki butów. Po ulicach plącze się dużo dzieci z książkami pod pachą. Idzie to do szkoły czy ze szkoły grupkami, po kilkoro, gada dużo i głośno, ale nie widziałam znów wśród nich ani wesołych, ani roześmianych. Robiły raczej wrażenie wracających z wiecu małych, zatroskanych polityków, roztrząsających jeszcze po drodze ważne ogólne zagadnienia. Wszystko, idąc, je siemieczki i pluje.
Gmach NKWD jest chyba największym budynkiem w całym Kotła-sie. I tak zresztą powinno być. Trzypiętrowy szary klocek, pełen okien,
269