go drzewa. Trącane, łajane i bite przez zaśpieszone matki gromady zaniedbanych dzieci plączą się wszystkim pod nogami, błyndają się, plącząc od spódnicy do spódnicy. Zziębnięte to, zasmarkane, widać od tygodni niemyte, cichnące tylko na tę chwilę, kiedy - z rozpaczliwą nienawiścią prawie - zatka im matka twarz jakąś skórką z chleba czy kaczanem kapusty. Chude, zabłocone psy o podkulonych ogonach przemykają się od grupki do grupki, wykradając spod odkopujących je niecierpliwie nóg odpadki i okruszyny. Dojmujący, przygnębiający widok! Pogorzelcy świata! Rozbitki wojny! Bezdomne, tułacze, na powolną śmierć skazane mrowie! Twarze to wszystko ma ziemiste, złe, tragiczne i postarzałe. Nawet dzieci mają wygląd starców. Rozpacz i zmęczenie wypaliły - rzekłbyś - w tych nieszczęśnikach wszystkie inne uczucia. Została już tylko sama troska, pośpiech i zniecierpliwienie.
Około południa luzuje mnie pan Szczepan. On zostaje z kolei przy rzeczach, a ja mam iść poszukać jakiejś stołówki, żeby się choć zupy gorącej napić.
I znów wędrówka przez zabłocone, ohydne miasto. Pod sklepami z chlebem ogony bez końca. Stoją w nich ludzie martwi, zrezygnowani, nawykli. Rosja jednak w genialny sposób rozwiązała kwestię bezrobocia! Od starców po małe dzieci wszyscy tu mają zajęcie. Stoją pod sklepami za chlebem. Nawet tym sklepom, które może dopiero wieczorem zostaną otwarte, narasta od rana długi, cierpliwy ogon.
Obijam się od jednej stołówki do drugiej - daremnie. Ta już zamknięta, ta jeszcze nieotwarta, ta otwiera się tylko dwa razy w tygodniu, ta znów tylko dla roboczych. Idę więc na bazar. Może tam, na tych pustych, popielatych straganach znajdę choć jeden lepioszek. Chleb bowiem, który dostaliśmy wczoraj, ma nam wystarczyć na czas podróży, kiedy prawdopodobnie niczego nie będzie można kupić. Trzeba więc próbować zdobyć coś osobno.
Dwa rzędy straganów pilnują wąskiego przejścia, którym przegniata się leniwy, śpiący jakby tłum. Na straganach do pilnowania nie ma prawie nic. Ot - pusta lada z samotną, zaśniedziałą wagą, na której zamiast ciężarków rudzieją kawałki połupanej cegły. Jedynym towarem są tu kupki zielonej, grubo krajanej rzekomo machorki, w istocie zaś słonecznikowych liści. Nad nią zziębnięta, pociągająca nosem, obojętna baba. Dalej parę glinianych misek, garnuszków i grubych, jedna w drugą wstawionych szklanek. I znowu jedna obojętna baba. Przy trzecim straganie
274