Czekamy tak na tego doktora do nocy. Nie zjawił się wcale. Czy nie mógł przyjść, czy nie mógł nas odnaleźć, czy ktoś go w drodze zatrzymał, czy w ogóle nie próbował przychodzić - nie wiem. Dość, że nie przyszedł. Musimy więc sami zabezpieczyć jakoś chorego i ułożyć na noc na piasku. Podścielamy mu rzędem wszystkie nasze worki, pusty mój siennik, a potem obtykamy go szczelnie kurtką. Ledwie wie, co się z nim dzieje. Gorączka od niego aż bucha. Sapie krótkim, ostrożnym oddechem, bo każdy głębszy przekłuwa go bólem na wylot.
Przychodzi noc. Zimna, gwieździsta, granatowa otchłań nad piaskami. Obozowisko nasze jarzy się teraz od ognisk. Otwarta, lekko falista, nieogarniona wzrokiem przestrzeń migocze jak cmentarz na Zaduszki. Dokoła każdej pliszy światła zbity wianek do naga rozebranych ludzi. Nie opłaca się bić wszy, zresztą za ciemno na tę finezyjną robotę. Wytrząsa się je wprost w płomienie, a gnidy opala nad ogniem.
Z daleka wygląda to tak, jakby kto za skrzydła trzymaną, rozpostartą gęsią trzepotał nieustannie nad ogniskiem.
Nocy tej nie zapomnę nigdy. Przechodziłam ją całą do świtu. Mieliśmy wprawdzie czuwać przy chorym na zmianę, ja pierwsza, pan Szczepan od północy, ale potem - czy nie mogłam go po ciemku odszukać wśród śpiących kłębków, czy mi go żal było budzić, czy wreszcie nie mając wieszczy, na których mogłabym się położyć, wiedziałam, że i tak nie będę spać - przebłyndałam się na nogach do rana.
Dziwna, niezapomniana noc. Ze zmęczenia i senności wszystko zlewało mi się w oczach i myśli w jedną miazgę. Te wieńce chudych, owrzodzonych awitaminozą golców dookoła ognisk, te opalone, zawszone gęsi, te śpiące na mokrym piasku pokulone postacie, o które potykam się co krok... Dziwnie myląca bywa taka przestrzeń i ciemność rozepchnięta tylko tu i tam pomarańczowymi kręgami ognia. Bardzo łatwo w niej zabłądzić. Dzięki rozrzuconym w falistym terenie ogniskom, noc poza ich zasięgiem staje się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Czasem błąkam się długo między światłami, nim mi się uda trafić z powrotem do pana Stefana. Śpi, postękując, ale nie potrzebuje niczego. Zatem wracam znów między ogniska, aby się przy którym pogrzać chwilę. Płaszcz na mnie mokrzuteńki od rosy.
Ludzie są jacyś życzliwsi dla siebie, odkąd wiatr ustał. Po całodziennej przymusowej irytacji złagodnieli i nie chce im się widocznie spać. Ten skraj obozowiska to sami Polacy. Przeważnie rodziny wysiedleńców.
301