Zapewnia mnie, że kiedy się w nie z głową zakopie, to - żeby pioruny biły - nie zbudzi się do rana. Miałam się o tym przekonać - niestety!
Ogień przygasa. Obozowisko cichnie. Zaczynam spać. Kości łamią mnie jeszcze i osłabiona jestem do ogłupienia, ale to wszystko nic. Mam przed sobą kilka cudownie spokojnych godzin, w czasie których zapomnieć można o wszystkim, a - co najważniejsze - nie jestem już na wyspie!
Musiałam zasnąć, bo po pewnym czasie coś mnie zbudziło. Leżę z nakrytą głową i nasłuchuję. Powolne bębnienie po kocu. Niemożliwe! Deszcz? Jeszcze uszom nie wierzę, ale tak! Na pewno deszcz! Coraz silniejszy. Słyszę równocześnie, że całe obozowisko podrywa się spłoszone. Ludzie krzyczą, pakują manatki, klną. Istotnie nie ma na co czekać. Kiedy dźwigam się wreszcie i ja, deszcz leje już jak z cebra. Ognisko zgasło. Jest nieprzejrzana noc w zupełnie obcej okolicy. Powietrze szumi już jednolicie i pośpiesznie. Ogarnia mnie rozpacz. Nie mam pojęcia, gdzie uciekać. Prócz swoich dwóch worków i siennika mam jeszcze dwa podrzutki pana Szczepana, w których ukrył wszystkie swoje skarby: serwetkę dla żony, ciepłą bieliznę, naczynie. Nie mogę ich zostawić. Mam takie długi wdzięczności wobec niego, że prędzej siebie odbiegnę niż to jego mienie! To istotnie bardzo szlachetne - ale jak się do tego wziąć?
Słyszę w ciemności chlupot uciekających w różne strony nóg. Trudno nawet prosić kogo o pomoc. Każdy ma siebie jednego dość w takiej chwili. Borykam się więc po ciemku z tobołami. Swoje znam, więc zawieszam je na szyi, jak zawsze, ale te pana Szczepana są obce, oporne i krnąbrne. Nie wiem, jak je chwycić. Nie wiem, za co je nieść. Rozwiązują mi się po ciemku. Nie mogę domacać się sznurków. Mam jeszcze złudną nadzieję, że deszcz wypłoszy z kopicy śpiącego w niej ich właściciela -ale czekać niepodobna. Deszcz leje już tak gwałtownie, że czuję na ramionach napór prażących strug. Gdybym miała więcej siły, jestem pewna, że wpadłabym w furię. Nie da rady jednak. Z samego osłabienia. Glinka pod nogami rozmaka i zaczyna ciężyć na stopach. Jeszcze siennik! Nie! Za nic na świecie nie zostawię mego najdroższego siennika. Zarzucam go więc na plecy, tak że stwarzam sobie rodzaj ciężkiej, na głowie niesionej budy, i jak juczny, ślepy wielbłąd ruszam przed siebie w noc.
Lezę na oślep, nie mając w dodatku pojęcia - dokąd mianowicie. Nie mam żadnego celu przed sobą. Nie słyszę już niczyich kroków. Zosta-
21 - W domu... 321