Nasza malutka izba chorych od razu zapełniła się tak szczelnie, że zostaje tylko wąskie przejście środkiem, od drzwi z dworu do naszego ambulatorium. Prycza jest tu tylko jedna i na tej pryczy kładziemy w poprzek kilkoro chorych dzieci. Doktor wydębił ze składu parę ryżowych mat i polecił zasłać nimi kajutkę. Maty te są jedynym posłaniem leżących tu pokotem na podłodze ludzi.
Izba chorych jest również poczekalnią. Od wczesnego rana do późnej nocy tymi wprost z dworu wiodącymi do niej drzwiami napływają tłumy potrzebujących pomocy i ratunku. Czekają, stojąc w ciasnym ogonku, tuż nad tymi, którzy leżą na ziemi. Przeważnie matki z dziećmi. Doktor ordynuje w naszym maleńkim ambulatorium odgrodzonym od izby moim prześcieradłem. Bada chorych na czymś w rodzaju pryczy, którą tu kazał wstawić, by mieć na czym w dzień położyć i opatrywać ludzi, a w nocy spać.
Pierwszy raz mam sposobność z tak bliska przypatrzeć się całej tej rozdzierającej nędzy ludzkiej. Po prostu w gardle dławi. Te owrzodzone, białe jak wosk, niemające siły nawet jęczeć dzieci, których wychudłe ciała wyłaniają się z przesiąkniętych ropą, zawszonych łachmanów, ta materia lejąca się z uszu i ran, te rwane, ostrożne oddechy, rozdymające szkielecie klatki piersiowe, te pełne zepsutych zębów, szeroko rozdziawione usta, pokazujące nalotami anginy wybielone gardła o rozpuchłych gruczołach - wreszcie świadomość, że tylko nieliczna garstka tych ginących piskląt będzie mogła być zatrzymana na izbie chorych, a że reszta musi wrócić pod mokry brezent na dno luki - to było coś, od czego samemu można się było rozchorować.
Lekarstw mamy tyle co nic. Wprawdzie doktor ma jakieś własne zapasy, narzędzia i zastrzyki, ale to kropla w morzu. Na dobrą sprawę wszyst-
340