doprowadzały nas wszystkich do rozpaczy. Po sto razy dziennie wgnia-tała się do ambulatorium, to przez poczekalnię, to drzwiami z dworu, pukała w okno, targała klamką, łapała nas po lukach, zawsze tak samo rozsklamrzona i żebrząca. Umiała zdjąć sobie umyślnie wszystkie dopiero co nałożone opatrunki, aby mieć pretekst dostania się tutaj znowu. Cuchnący ludzki łach, patrzący na świat jednym tylko okiem, jako że drugie zawlokło jej gęste bielmo. Nie to wszakże, że cuchnęła, było w niej najprzykrzejsze. Śmierdzieli oni wszyscy, brudni byli wszyscy, po wszystkich łaziły wszy. Ale stara Strączek miała ponadto w obejściu tak dotkliwą obłudę, było w niej coś tak fałszywego, odrażającego wprost, że baliśmy się jej wszyscy, z doktorem włącznie. Od czasu, gdy raz -naprawdę czy na niby - zemdlała w poczekalni i kiedy, cucąc ją, dał jej doktor łyk własnej bezcennej w naszych warunkach wódki, Strączek zaczęła mdleć zawodowo i na poczekaniu. Istny dopust Boży mieliśmy z tym stworzeniem. Umiała siłą zwalić się na pryczę w ambulatorium i nie chcieć wstać godzinami. Innych chorych musiał wtedy doktor badać na stojąco, podczas gdy ona, niezdarnie udając omdlenie, strzelała jedynym, znów szybko mrużonym okiem, ku kobiałce doktora na ścianie, skąd wyglądała wiadoma flaszczyna. Ponieważ wszystko, co miała na sobie, było jednym zawszonym, zapaskudzonym łachem, doktor urządził składkę na jej rzecz i zdobył dla niej watowane spodnie, kubrak i koszulę. Przyjęła to ze zjadliwie ironiczną wdzięcznością i nie włożyła nigdy. Niechlujstwo jej przechodziło wszelkie wyobrażenie, a stopień jego nie tłumaczył się nawet ówczesnymi warunkami na barży. Pamiętam, że kiedy mi przyszło zmieniać j ej opatrunek - pies na kołchozie wyrwał j ej zraz mięsa na udzie (podziwiam psa!) - myślałam, że trupem padnę od smrodu. Żaden bezpański, w ścierwie wytarzany pies nie cuchnął chyba gorzej od niej! Współczucie dla tego nieszczęsnego stworzenia tak mi się wreszcie zmieszało z hamowaną irytacją, zniecierpliwieniem i odrazą, że może już potem - przyznaję to ze skruchą - nie umiałam odróżnić, co w niej było naprawdę chorobą i nędzą, a co nachalstwem i udawaniem. Toteż kiedy pewnego ranka znaleziono ją martwą na dnie luki, dławiące poczucie winy skoczyło mi do gardła, jakby to moja odraza i niedowierzanie było wyłączną przyczyną jej śmierci. Na co umarła, nie wiem, dość, że umarła naprawdę i bez udawania tym razem i że niespodziana powaga śmierci narzuciła na jej cuchnące wspomnienie cień tak groźny, złowrogi i niesamowity, że go nie mogę odgarnąć do dziś.
347