nia! Puszczamy w ruch rozpaczliwe szmaciane wiatraki, staramy się na wszystkie możliwe sposoby wyprosić dym z kibitki, krztusimy się, płaczemy, piec nic - dymi jak zwariowany!
Rzecz była ściśle zresztą zależna od pogody. W wilgotny, pochmurny dzień nie było warto nawet zaczynać. W pogodę jednak - po krótkim stosunkowo okresie przymusowej wędzarni - umiał jakiś miłosierny przeciąg wywabić z rury przeklęty, dobrze uzbeckim oczom znajomy dut i za białe, skudlone włosy powlec go za sobą w górę. A wtedy nasz piecyk szaleje! Huczy, trzeszczy, furgocze, zachłystuje się płomieniem i rozgrzewa do czerwoności w mgnieniu oka. Jest tak niebywale żarłoczny, że mu nigdy nastarczyć nie można tej pachty. Pcha mu się w drzwiczki i pcha bez końca szeleszczące szyszkami badyle, a płomień łyka je i topi tak szybko, że nie wiadomo, jak uciekać z rękami. Popiół pachty jest ciężki, lepki i ma się wrażenie, że się go robi więcej, niż było samych patyków. Sadza też jest inna od zwykłej. Z otworu rury wycieka gęsta, lśniąca jak lakier, kleista maź koloru bladych powideł. Zalepia nam rurę bez ratunku i co najmniej dwa razy w tygodniu musimy ją czyścić i przebijać. Całą nieszczelną powierzchnię pieca zasypałyśmy grubą warstwą piasku i po to, aby na złość zrobić dymowi, i po to, aby rozgrzany, dłużej trochę trzymał ciepło. Sam piecyk bowiem stygnie momentalnie, równie prędko, jak umie się rozgrzać. Czasem stawiamy sobie w ten piach miseczkę z wodą do mycia. Dotąd myłyśmy się w lodowatej wodzie. O wiele później dopiero wpadła Helena na genialny pomysł gotowania wieczornego posiłku we własnym zarządzie. Na razie korzystamy z gościnności babusi i naszą codzienną lurę przyrządzamy w zagrodzie naprzeciw.
Zagroda to rozległa i schludna. Duża, rzeźbiona brama wiedzie w pierwszy, kwadratowy dziedziniec, cały bury od gliny i pachty. Zaraz za bramą, w otwartej stajence - mieszka żywiciel całej rodziny, krówka czarna, chuda i kosmata. Bardzo wdzięcznie wspominam tę małą motgau. Udawało się nam nieraz kupić u babusi czarkę świeżego mleka, które dolane do wody z mąką umiało smak owej zupy podnieść do doskonałości. Potem jest drugie podwórko, skąd szereg niziutkich drzwi wiedzie do glinianych komórek, w których śpią po ciemku różne gospodarskie statki. Z tego też podwórka wchodzi się dopiero do mieszkalnej izby. Gnieździ się w niej cała z siedmiu dusz złożona rodzina.
Izba jest chłodna, ciemnawa i pusta. Na środku nieodzowne sandali -ognisko domowe, czyli głęboki dół, nakryty stołem i watowaną kołdrą.
389