Jedziemy za tak zwaną reszotką.
Jest to normalny wagon trzeciej klasy, w którym środkowa ściana, dzieląca korytarz od przedziałów, jest siatką z grubych, żelaznych prętów. Okna, nawet te najmniejsze - zakratowane. Po korytarzu stale chodzi striełok z bagnetem. Powietrze straszne, bo żadne okno się nie otwiera, a cały wagon kopci machorkę, tak że jest gęsto od dymu. We wszystkich innych przedziałach jadą mężczyźni. Wagony nieogrzewane. Zimno jest bardzo, ale miejsca mamy dość. Można siedzieć, a nawet skulić się z nogami na ławce. Nie wolno nam tylko głośno mówić. Widocznie boją się porozumienia między przedziałami. Nie wolno nam wiedzieć, kto jedzie razem, skąd i za co. Na drogę dali nam chleb i śledzie. Do ubikacji puszczają tylko o oznaczonych godzinach. Wody nie ma żadnej.
Dokładnie w cztery miesiące od momentu aresztowania mnie mijam granice Polski.
Od Tarnopola już śpię, bo nie chcę przeżyć tej chwili na jawie. Cudowna rzecz - taki sen! Świadomość, jak łódź podwodna, pogrąża się w błogiej, błogosławionej niewiedzy i przestaje pojmować. W nocy dokucza mi zimno, ale kulę się ciaśniej i prędko zasypiam znowu.
Budzi mnie dalekie, obce ryczenie syren.
Stalowe niebo nad olbrzymią pustką krajobrazu podmoknięte jest już wyraźnie malinowoburą zorzą. Musimy mijać właśnie jakieś fabryczne osiedle, ale nie widać nic - prócz pustki. Syreny tylko wyją długo i strasznie, głusząc w tej największej tiurmie świata i historii podjom nowego dnia!
Rosja!
Teraz dopiero uświadamiam sobie, że przecie gdzieś głęboko we mnie,
79