osuwali się powoli, ociężale, porządnie już
zmęczeni całodziennym marszem i przemo
knięci mżawką zlodowaciałego deszczu. Marzec tego roku jeszcze mroził, choć następny dzień zapowiadał kalendarzową wiosnę. Oddział maszerował według ustalonego szyku, zachowując zawsze tę samą kolejność kolumn. Czoło tworzyła szpica konna i pluton kawalerii, następnie szli strzelcy 1 kompanii, za nimi 2 pluton kosynierów i dwie kompanie strzelców ze strażą obozową. Kolumnę zamykał pluton jazdy z tylną strażą, złożoną z kilku jeźdźców. Po obu stronach człapała rozciągnięta szpica boczna.
Nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa. Cal-lier, zostawiwszy w tyle dowodzonych przez siebie strzelców i kosynierów, podjechał stępa do Mielęckiego.
— Ludzie strudzeni, pułkowniku. Czas by stanąć — powiedział.
— Stajemy w okolicy Jeziora Gosławickie-
go koło Pątnowa — odrzekł pułkownik i przywoławszy swego oficera rozkazał:
— Trzech ludzi na zwiad, za godzinę stajemy.
Adiutant, ściągnąwszy ostro cugle, pogalopował spełnić rozkaz. Jechali dalej w milczeniu, pogrążeni w myślach. Skompletowany z trudem oddział liczył 500 osób. Zmieniali teraz miejsce postoju, aby mieć jeszcze trochę czasu na wyćwiczenie ludzi. Las wokół jeziora, gdzie zamierzali stanąć, dawał dobrą osłonę dla kilkugodzinnego popasu. Duehudzlll już do tartaku, za chwilę mieli wejść na groblę, gdy nagle z przo-
55