Rieux wstał, jego twarz była teraz w cieniu.
— Zostawmy to — rzekł — skoro pan nie chce odpowiedzieć.
Tarrou uśmiechnął się, nie ruszając się z fotela.
— Czy mogę odpowiedzieć pytaniem?
Doktor uśmiechnął się z kolei.
— Lubi pan tajemniczość — rzekł. — Proszę.
— A więc — powiedział Tarrou. — Dlaczego okazuje pan tyle poświęcę nia, jeśli nie wierzy pan w Boga? Może dzięki pańskiej odpowiedzi sam potrafię odpowiedzieć.
Nie wychodząc z cienia, doktor odparł, że dał już odpowiedź, że gdy by wierzył we wszechmogącego Boga, przestałby leczyć ludzi, zostawia jąc Bogu tę troskę. Ale ponieważ nikt na świecie, nawet Paneloux, chor sądzi, że w Boga wierzy, nie wierzy w niego w taki sposób, ponieważ nikł nie poddaje się całkowicie, on, Rieux, myśli, że tu przynajmniej jest na drodze prawdy, skoro walczy przeciw światu takiemu, jaki jest.
— Ach — powiedział Tarrou — więc jest pan lekarzem dla idei?
— Mniej więcej — odparł doktor, powracając do światła.
Tarrou gwizdnął cicho i doktor spojrzał na niego.
— Tak — rzekł — pan sobie powiada, że trzeba do tego pychy. Ale mam tylko tyle pychy, ile jest konieczne, niech mi pan wierzy. Nie wiem, co mnie czeka i co nastąpi po tym wszystkim. Na razie są chorzy i trzeba ich leczyć. Potem oni zastanowią się i ja także. Ale najpilniejszą sprawą jest ich leczyć. Bronię ich, jak mogę, oto wszystko.
— Przeciw czemu?
Rieux odwrócił się ku oknu. Ciemna gęstość horyzontu pozwalała odgadnąć w dali morze. Czuł jedynie zmęczenie i walczył jednocześnie z nagłym i nierozsądnym pragnieniem, by zwierzyć się trochę temu szczególnemu człowiekowi, który wydawał mu się przecież tak bliski.
— Nie wiem, przysięgam panu, że nie wiem. Kiedy wybrałem ten zawód, był to Wybór w pewien sposób abstrakcyjny; bo chciałem być lekarzem, bo jest to zawód jak każdy inny, jeden z tych, który wybierają młodzi ludzie. Może także dlatego, że nastręczał szczególne trudności dla swa robotnika, jak ja. A potem zobaczyłem, jak się umiera. Czy pan wie, że są ludzie, którzy nie zgadzają się na śmierć? Czy słyszał pan kiedy kobietę krzyczącą: „Nigdy!” w chwili śmierci? Ja słyszałem. I zrozumiałem wtedy, że nie będę mógł się do tego przyzwyczaić. Byłem wówczas młody i zdawało mi się, że moja niechęć godzi w porządek świata. Potem stałem się bardziej skromny. Po prostu nie jestem wciąż przyzwyczajony do widoku śmierci. Nie wiem nic więcej. Ale wr końcu...
Rieux zamilkł i usiadł. Czuł suchość w ustach.
— Ale w końcu? — powiedział łagodnie Tarrou.
— W końcu... — podjął doktor i zawahał się jeszcze, patrząc na Tarrou z uwagą — jest to sprawa, którą człowiek taki jak pan potrafi zrozumieć; skoro jednak śmierć ustanawia porządek świata, może lepiej jest dla Koga, że nie wierzy się w niego i walczy ze wszystkich sił ze śmiercią, nie wznosząc oczu ku temu niebu, gdzie on milczy.
— Tak — potwierdził Tarrou — rozumiem. Ale pańskie zwycięstwa zawsze będą tymczasowe, tylko tyle.
Rieux jakby się zasępił.
— Zawsze, wiem o tym! Ale to nie powód, żeby zaniechać walki.
— Nie, to nie powód. Ale wyobrażam sobie teraz, czym ta dżuma jest dla pana.
— Tak — powiedział Rieux. — Niekończącą się klęską.
Tarrou patrzył przez chwilę na doktora, potem wstał i ciężko ruszył ku drzwiom. Rieux poszedł za nim. Stanął obok niego, kiedy Tarrou, patrząc na swoje nogi, powiedział:
— Kto pana tego wszystkiego nauczył, doktorze?
Odpowiedź padła natychmiast:
— Bieda.
Rieux otworzył drzwi gabinetu i w przedpokoju powiedział do Tarrou, że wybiera się do jednego ze swych chorych na przedmieściu. Tarrou zaproponował, że pójdzie z nim razem, i doktor się zgodził. Przy końcu korytarza spotkali panią Rieux, której doktor przedstawił Tarrou.
— Mój przyjaciel — rzekł.
Albert Camus, Dżuma
— Jestem bardzo rada, że pana poznaję — powiedziała pani Rieux. Kiedy wyszła, Tarrou odwrócił się jeszcze za nią.
Na podeście doktor na próżno próbował zapalić światło. Schody były pogrążone w mroku. Doktor zapytywał siebie, czy to wskutek nowych środków oszczędności. Ale nic nie było wiadomo. Od pewnego czasu wszystko psuło się w mieszkaniach i na mieście. Może po prostu dozorcy i nasi współobywatele w ogóle nie dbali już o nic. Ale doktor nie miał czasu zastanawiać się dłużej, gdyż glos Tarrou zabrzmiał za nim:
— Jeszcze jedno słowo, doktorze, nawet jeśli wyda się to panu dziwne: ma pan zupełną rację.
Rieux wzruszył ramionami w ciemności, do siebie samego.
— Doprawdy nie wiem. Ale co pan wie o tym?
— O — powiedział tamten spokojnie — niewiele mogę się jeszcze nauczyć.
251