gólny cel - wówczas funduję sobie dodatkową sesję w późniejszych godzinach. Formę mam niezłą, ale dość szybko się męczę. I umysłowo, i fizycznie. Zaliczyłem masę literatury muzycznej. W żargonie fachowym nie oznacza to studiowania partytur, tylko odtwarzanie zapisów na Instrumencie. Nakupowałem mnóstwo nut, z literatury fortepianowej mam właściwie wszystko, i przez wszystko przebrnąłem, wszystko próbowałem grać - cóż z tego, że kiepsko. Fragmentami może nie całkiem kiepsko. Ciekawiło mnie brzmienie, i tak dalej. Nie byłem dobrym pianistą, ale czerpałem z własnej gry pewną przyjemność. A przyjemność właśnie jest tematem naszej opowieści. Opowieści o tym, jak przez całe życie traktować z powagą własne skromne, prywatne przyjemności.
Lekcje gry sprawiłem sobie w prezencie na sześćdziesiąte piąte urodziny, w nagrodę za to, że w końcu wyleczyłem się z Consueli. I poczyniłem dzięki nim spore postępy. Teraz grywam naprawdę trudne kawałki. Intermezza Brahmsa. Schumanna. Jedno trudne preludium Chopina. Najtrudniejsze pasaże ćwiczę do upadłego, a gdy wciąż nie potrafię wykonać ich prawidłowo, pytam zdesperowany nauczycielkę:
- Nie radzę sobie z tym problemem. Jak go rozwiązać?
- Przećwiczyć tysiąc razy - odpowiada na to.
Widać więc, że jak wszystkie przyjemności, muzyka też
ma swoje nieprzyjemne strony, ale moja relacja z nią znacznie się pogłębiła, a to dla mnie teraz najważniejsze w życiu. Rozsądek nakazuje skupić się na muzyce. Jak długo można latać za dziewczynami?
Nie powiedziałbym, że moje muzykowanie podniecało Consuelę tak dalece, jak mnie jej żartobliwe dyrygowanie Beethovenem. Nawet dziś nie ośmieliłbym się stwierdzić, że cokolwiek we mnie pociągało ją erotycznie. Właśnie stąd w znacznej mierze - od pierwszego naszego wieczoru w łóżku, osiem lat temu - brała się moja wieczna niepewność; właśnie dlatego, czy Consuela wiedziała o tym, czy nie, byłem od tamtej chwili chodzącą słabością i niepokojem; dlatego nie umiałem odpowiedzieć sam sobie, czy lepiej będzie widywać ją częściej, czy rzadziej, czy może wcale - dokonać rzeczy niepojętej i mając lat sześćdziesiąt dwa, wyrzec się dobrowolnie dwudziestoczteroletniej dziewczyny, która mi setki razy powtarzała: „Uwielbiam cię”, ale nigdy, choćby nieszczerze, nie zdobyła się na to, żeby mi szepnąć: „Pragnę cię, pożądam, nie mogę żyć bez twojego penisa”.
To nie było w stylu Consueli. Ale z tego właśnie powodu lęk przed utratą jej na rzecz kogoś innego nie opuszczał mnie ani na chwilę, myślałem o niej ustawicznie i, czy była blisko, czy daleko, nigdy nie byłem jej pewien. Ten obsesyjny wątek mnie wykańczał. W zauroczeniu lepiej nie myśleć zbyt wiele, tylko napawać się samym zauroczeniem. Mnie jednak nie był dany taki luksus: ja myślałem bez przerwy - myślałem, zamartwiałem się i, tak, cierpiałem. Skup się na przyjemności, powtarzałem sobie. Czyż nie dla przyjemności wybrałem takie życie, jakie wybrałem, nakładające na moją niezależność jak najmniej ograniczeń? Żonaty byłem raz, mam za sobą typowe nieudane małżeństwo dwudziestoparolatka, koszmarne jak obóz wojskowy, po czym postanowiłem nie wdawać się w drugie nieudane małżeństwo, ani w trzecie, ani w czwarte. Postanowiłem nigdy więcej nie żyć w klatce.
25