92 Pożytki z różnorodności
wartości albo reprezentujących je ludzi. Poza tym jednak „nie ma w niej niczego oburzającego”:
Może ona wręcz być ceną, którą płaci się za to, by systemy wartości każdej duchowej rodziny i każdej wspólnoty przetrwały i mogły się odnawiać, czerpiąc z własnych wewnętrznych źródeł. Jeśli (...) pomiędzy społecznościami ludzkimi istnieje pewne optimum zróżnicowania, którego nie mogą one przekroczyć, ale też poniżej którego nie mogą zejść nie narażając swego istnienia, trzeba stwierdzić, że zróżnicowanie to wynika w dużej mierze z pragnienia każdej kultury, by przeciwstawić się kulturom otaczającym, by odróżnić się od nich, jednym słowem, by być sobą; nie jest tak, by kultury się ignorowały, niekiedy biorą coś od siebie, jednakże, by nie zginąć, muszą być jedna dla drugiej nieprzenikalne1.
Tak więc przekonanie, że ludzkość może całkowicie uwolnić się od etnocentryzmu, „czy choćby przestanie jej na nim zależeć”, nie tylko jest złudzeniem; nie byłoby wcale dobrze, gdyby do tego doszło. Taka „wolność” prowadziłaby do świata, „w którym kultury, opanowane wzajemną skłonnością pragnęłyby wyłącznie wabić jedna drugą; kiedy w powstałym zamieszaniu każda z nich straciłaby zarówno urok dla innych, jak i własne racje istnienia”2.
Dystans jest źródłem jeśli nie oczarowania, to w każdym razie obojętności, a w rezultacie kulturowej integralności. W przeszłości, gdy tak zwane prymitywne kultury były tylko marginalnie ze sobą powiązane - określając się same mianem „prawdziwych”, „dobrych” czy po prostu „istot ludzkich” i określając mieszkających na drugim brzegu rzeki czy za pagórkiem terminami „naziemne małpy” czy „gnidy”, to znaczy negując lub redukując ich ludzki charakter - integralność kulturowa była z łatwością utrzymywana. „Głęboka obojętność wobec innych kultur dawała (...) gwarancję, że można żyć na swój własny sposób i na własnych warunkach”3. Dzisiaj, gdy takiej sytuacji najwyraźniej nie da się zachować i każdego z żyjących na tej coraz bardziej zatłoczonej małej planecie głęboko interesują pozostali jej mieszkańcy z ich sprawami, pojawia się niebezpieczeństwo utraty takiej integralności w wyniku utraty obojętności. Etno-centryzm być może nigdy nie zniknie całkowicie jako „współ-istotny z naszym gatunkiem”, lecz może niebezpiecznie osłabnąć czyniąc nas ofiarami pewnego rodzaju moralnej entropii:
Bez wątpienia łudzimy się marzeniem o zapanowaniu między ludźmi równości i braterstwa, i żeby nie przeszkodziło to im w różnieniu się. Jeśli jednak ludzkość nie pogodziła się z perspektywą stania się jałową konsumentką tych tylko wartości, które umiała stworzyć w przeszłości, zdolną co najwyżej do wydania dzieł fałszywych, do wynalazków prostackich i dziecinnych, to musi uczyć się od nowa, że wszelka prawdziwa twórczość zakłada pewną głuchotę na głosy innych wartości, posuwającą się do odmowy ich przyjęcia czy nawet negacji. Nie da się bowiem jednocześnie zatracić w cudzej rozkoszy, utożsamić z innym i zachować swoją odmienność. W pełni udane, całkowite porozumienie z innym podważa, wcześniej lub później, oryginalność jego i mojej twórczości. W wielkich twórczych epokach komunikacja była wystarczająca, by odlegli od siebie partnerzy mogli się pobudzać, nie stając się zarazem czymś na tyle częstym i łatwym, by przeszkody niezbędne między jednostkami, jak i grupami, uległy pomniejszeniu, gdyż zbyt łatwe wymiany partnerów zrównują i rugują ich odmienność4.
Bez względu na to, co o tym myślimy czy jak jesteśmy zaskoczeni słysząc te słowa od antropologa, z pewnością poruszają one jakąś aktualną strunę współczesności. Atrakcyjność „głuchoty na głos innych wartości” oraz podejście do czyjegoś uwięzienia w jego własnej tradycji kulturowej na zasadzie „wyluzuj się i ciesz z tego, co posiadasz” to zjawiska coraz bardziej akceptowane w aktualnej myśli społecznej. Nasi filozofowie, historycy i przedstawiciele nauk społecznych, niezdolni do opowiedzenia
Ibid., s. 15.
Ibid.
Ibid.
Ibid., s. 53.