278 WACŁAW BERENT
ramionach — ona: Zosia Borowska! — szuka, goni kogoś czy też udeka!!...
I nie mógł wzbić się myślą ponad te chaotyczne obrazy i niespodziane zestawienia. Coraz to pochmurniej, w coraz to większym skupieniu wpatrywał się w Hertensteina, jakby oczekując, aby mu pomógł z tych obrazów wyłuskać dręczącą, zaledwie nieświadomie odczutą zagadkę. A te węzły poplątanych wspomnień, te powikłane z dwóch światów obrazy, wdąż mu nie dawały spokoju. Dłonią czoło tarł, próbował napić się wina. Wreszde wsparł zmęczoną głowę na łokciach i wyszeptał po raz drugi:
— Bój się Boga, Henryku, po coś ty mi opium dawał!
Hertenstein tymczasem zbliżył się do okna. Głaskał machinalnie charta i za każdym turkotem z ulicy nasłuchiwał niespokojnie wraz z nim. Wreszcie powrócił do stołu i sięgnął po wygasłą fajkę. Muller mrużył już oczy, wpatrując się coraz natarczywiej w jego białą, wygasłą twarz i oczy o smutnym w tej chwili, gorączkowym połysku. Wreszcie nie wytrzymał i rozłożywszy ramiona krzyknął niemal:
— Czemuś ty do klasztoru lepiej nie wstąpił, jak tamten z bajki?
Hertenstein osunął się na fotel, rozkołysał bieguny i pykał powoli ze swej cienkiej fajeczki. Na odpowiedź kazał czekać długo.
— Hm? — bąknął wreszde. — Wstąpić do klasztoru, zostać rzemieślnikiem!... Wcale niezły ratunek dla Pawluka i jemu podobnych chłopców z kawiarni — tych od sztuk plastycznych. Samotność i rzetelność rzemiosła! — jedno i drugie może z nich uczynić mistrzów, o ile nie stali się już beznadziejnymi „artystami’’. W przeciwnym razie nie pozostaje nic innego, jak oddać się pod opiekę literatów. Mistrzami to ich nie uczyni, może wszakże zrobić sławnymi.
— No, dobrze! — niecierpliwił się Muller — ale czemuś ty sobie tego nie poradził?
— Mistrzostwa? — pytał wraz z dymem fajkowym. — Nie pragnę być rzemieślnikiem. Sławy? Fundowałem Jelsky'emu
nieraz szampana, bo tylko pod tym warunkiem zobowiązy-wał się oszczędzić mi sławy... Zresztą, mój drogi, jak ci lą zdaje? czyż przy innym zbiegu życiowych okoliczności nie mógłbyś na przykład być dzisiaj zwykłym sobie Francem Mullerem, dependentem1 bodaj w policji, ojcem kilku sprytnych pauprów2 o brzydkich skłonnościach do zrobienia majątku?...
Zaperzył się Muller: — Nazywam się...
— Bardzo legalnie. Ale nie o to idzie.
— Chcesz powiedzieć, że tylko baroni do sztuki się rodzą?
— Ach! — Hertenstein machnął niedbale ręką. — Baroni rodzą się zasadniczo tylko do kokot i salonów oraz na to, by grzechem bezmyślnej pychy rozśmieszać nawet diabła. — Chcę spytać się tylko, czy w malstrómach3 wielkomiejskich zysku, wyzysku, automatycznej i możliwie bezmyślnej pracy oraz wyrafinowanego, możliwie przemyślnego użycia zmęczonych zmysłów, czy w tym malstrómie nie wypływają kapłani o bardzo wyraźnej fizjonomii?
— Co dalej? — syknął Muller. — Zaczynasz banalnie, skończysz, oczywiście, pobożnie.
— Dalej, że ponieważ zysk, wyzysk i możliwie bezmyślna praca są tematem dla sztuki dziś już tylko gdzieś na dalekim wschodzie, a więc...
— Kapłani najbardziej wyrafinowanego użycia znużonych zmysłów? Czy taka ma być definicja? — Jeżeli wszystkich pięciu zmysłów, to nie najgorzej. Zmysły są zawsze pierwszą instancją sztuki. Ostatnią jest dla niej kulturalny umysł, który dojrzewa dziś tylko w twoich „złych wirach" wielkomiejskich.
— Taak — Hertenstein pykał powoli z fajki. — O nic więcej mi nie idzie. Kulturalny umysł był zawsze arbitrem wy-
dependent (łac.) — urzędnik.
pauper (z łac.) — chłopak, urwis.
malstróm (szw.) — prąd morski o gwałtownych wirach, występujący na Morzu Norweskim; wyraz ten figuruje w tytule jednej z części Homo sapiens Przybyszewskiego {W malstrómie>