160 Bór Bestia
nie wściekłość nie do zniesienia. Ostateczną, choć drobną zniewagę wyrządził mu Henry Burgum, najgłupszy spośród bristolskich notabli, odmawiając mu niewielkiej pożyczki — „w sumie niespełna pięciu funtów” — która uwolniłaby go od długów. Poprzednim blefem narobił sobie wstydu, kiedy to odnaleziono jego pierwszy list samobójczy. Teraz duma nie pozwalała mu już na nic innego, jak tylko na kolejną próbę. W Wielką Sobotę, sądząc, że nikt oprócz niego nie przyjdzie do biura, zasiadł, aby spisać swoją ostatnią wolę oraz testament, poprzedzając je uwagą: „Wszystko to napisano w sobotę między godziną jedenastą a drugą, w stanie najwyższego pomieszania umysłu.” Znacznie bardziej jednak niż pomieszanie widać jego gniew. Ostatnia wola zaczyna się od długiej serii zjadliwych dwuwierszy na temat trójki notabli. Następujący po nich tekst prozą utrzymany jest w tonie równie pełnym pogardy wobec Bristolu i filisterstwa tamtejszych kupców. Chatterton był jednak na tyle ostrożny, że nie wspomniał o swym majstrze Lambercie, jak gdyby nawet planując samobójstwo, nie chciał zrażać jedynego człowieka, od którego miało zależeć jego przyszłe powodzenie w życiu — o ile miało go w ogóle czekać jakieś życie.
Jak na list samobójcy, cechuje go wyjątkowa dziarskość; czytając można odnieść wrażenie, jakby Chatterton bawił się jego pisaniem. Wydaje się, że jego własna śmierć, którą zapowiedział na następny wieczór, była dla niego dużo mniej ważna niż chęć pokazania wszystkim, że przejrzał na wskroś całą ich pychę. Znowu zostawił papiery porozrzucane na wierzchu i znów zostały rychło znalezione. Lambert i jego żona przerazili się perspektywą samobójstwa w ich szacownym lokalu, toteż natychmiast zwolnili Chattertona z terminu. Było to jak spełnienie wszystkich jego najbardziej dziecinnych i potężnych marzeń. Oto groźba targnięcia się na własne życie dała mu coś, co dotychczas zdawało się osiągalne tylko poprzez prawdziwe samobójstwo; przyniosła mu wolność.
Jakiś tydzień później Chatterton wyruszył do Londynu, przekonany, że zrobi tam karierę jako pisarz. Miał wszelkie podstawy, by wierzyć w swoje szanse, gdyż publikował już wielokrotnie w londyńskich czasopismach, których wydawcy nie szczędzili mu słów zachęty i niejasnych, acz wylewnych obietnic. Złożył im wszystkim wizyty, kiedy tylko przybył do miasta, i zdaje się, że tak jak wszyscy, byli oni pod wrażeniem jego osobliwie namiętnej i wyrazistej osobowości. Przyjęli jego rękopisy i naobiecywali jeszcze więcej niż dotychczas. Bujna wyobraźnia , która spłodziła wiersze rowleyowskie, teraz wysnuła z tych napomknień wizję wielkości i triumfu, którą w uniesieniu naszkicował w listach do matki i siostry. Żeby je ucieszyć, przedstawił im też fantastyczny obraz, wedle którego wszelkie drzwi za jego dotknięciem otwierały się na oścież, a rozmaite sławy dobijały się o jego towarzystwo.
W rzeczywistości mieszkał u jakiegoś dalekiego krewnego matki w slumsach na Shoreditch i, jak zwykle, dzielił z nim sypialnię. Tym razem współlokator był synem właściciela domu i mocno irytowały go obyczaje Chattertona, który wykł pisać przez większą część nocy, rozrzucając po podłodze małe strzępki
tych wierszy, które zniszczył tuż przed pójściem do łóżka. Co prawda publikował teraz wszędzie, ze zdumiewającą łatwością produkując satyryczne wiersze, polityczne artykuły i pamfłety — lecz równocześnie bez przerwy go wyzyskiwano. Wydawcy płacili mu grubo za mało, o ile w ogóle płacili. Wszystkie prace z maja przyniosły mu zaledwie cztery funty, piętnaście szylingów i dziewięć pensów, a już w połowie tego miesiąca, niespełna cztery tygodnie po przybyciu do Londynu, szczęście zaczęło go opuszczać. Dwaj najżyczliwsi mu wydawcy trafili do więzienia z przyczyn politycznych. Inni, nie bez racji, odczytali to jako zapowiedź ataku władz na prasę opozycyjną i stali się odpowiednio ostrożni. Wątłe źródła dochodów Chattertona zaczęły wysychać.
Po miesiącu jednak szczęście jakby doń wróciło. Chatterton napisał bowiem list pochwalny do Williama Beckforda, burmistrza Londynu i jednego z głównych bohaterów ówczesnej sceny politycznej. Beckfordowi spodobało się to i zgodził się, aby Chatterton napisał do niego jeszcze jeden podobny list Ten użył więc całej swojej energii i charyzmy, aby skłonić Williama Bingleya do opublikowania tego listu w „North Briton”. Bingiey był pod tak wielkim wrażeniem Chattertona, że zgodził się poświęcić cały numer jego tekstowi. I kiedy artykuł był już w drukami. Beckford złapał jakieś zaziębienie, które przeszło w gorączkę reumatyczną — i 21 czerwca umarł. Wielka szansa Chattertona legła w gruzach. Wedle słów pani Ballance, jego krewnej z Shoreditch: „Po prostu oszalał wtedy, odchodził od zmysłów i mówił, że jest zrujnowany.”
Raz jeszcze mu się poszczęściło: jakiś przypadkowy znajomy, którego poznał na parterze teatru Drury Lane, przedstawił go pewnemu muzykowi, doktorowi Samuelowi Arnoldowi. Arnold zaproponował Chattertonowi napisanie nowego libretta do operetki, skomponowanej przezeń rok wcześniej i sprzedanej na początku lipca właścicielowi parków na Marylebone — co też Chatterton uczynił. Otrzymał za tę pracę pięć gwinei, co było największą sumą, jaką kiedykolwiek zarobił, i chyba też ostatnią.
Uradowany, posłał upominki matce i siostrze, lecz tym razem jego list nie zawierał żadnych zapowiedzi świetlanej przyszłości. Wystarczało mu, że nareszcie może wykonać wobec nich wielki gest, który obiecywał im już od trzech miesięcy, czyli odkąd przybył do Londynu. Pieniądze umożliwiły mu jeszcze jeden wielki gest, który zapewne obiecywał sobie już znacznie dawniej: wynajął pokój, mansardę na Holbom, na Brooke Street. Był to jedyny własny pokój w jego życiu.
Wtedy też jego skąpe źródła dochodów wyschły doszczętnie. Rząd lorda Nor-tha ponownie uderzył w prasę, wsadzając do więzienia kolejnych wydawców i tym samym do reszty likwidując rynek na polityczne satyry i pamfłety Chattertona. Kiedy zaś przedłużało się lato, a cały elegancki „świat” wyniósł się z Londynu na wieś i nad morze, nie było już żadnego rynku na nic. Chatterton napisał wtedy jeden z ostatnich i najlepszych swoich wierszy. Wspaniałą balladą o miłosierdziu. Stosownie do sytuacji, była to opowieść o dobrym Samarytaninie, przełożona na styl rowleyowski. Wysłał ją do jedynego wydawcy, który niegdyś