112 BUNT W TREBLINCE
Zawstydzony spuścił oczy, inni też czuli się nieswojo. Jeden z nich wskazał mi drogę. Powiedział mi, żebym szedł ścieżką, bo tak jest najbezpieczniej. Poszedłem we wskazanym kierunku. Oddaliłem się o kilka kilometrów, idąc ścieżką wśród lasu. Na skraju lasu stała chata ogrodzona sczerniałym płotem. Przez nieszczelnie zasłonięte okno przedzierała się smuga światła. Lekko zapukałem do drzwi i, nie słysząc żadnej odpowiedzi, wszedłem do dużej izby. Na drewnianej podłodze siedziała młoda kobieta z malutkim dzieckiem. Patrzyła na mnie przestraszonymi oczyma. Zwróciłem się do niej, prosząc, aby mi dala coś do picia. Ociągając się, podniosła się z podłogi. Wyjęła z kredensu bochenek czarnego chleba, ser, masło owinięte w zielony liść. Postawiła to wszystko na gołym, drewnianym stole. Gestem ręki zaprosiła mnie do jedzenia. Rzuciłem się z apetytem na najlepszą ucztę mego życia. Kobieta wzięła dziecko za rączkę i zniknęła za przepierzeniem. Po chwili powróciła sama. Usiadła naprzeciwko mnie na drugim końcu stołu i z przyjemnością przyglądała się mojemu dzikiemu sposobowi jedzenia. Głowę podparła dłonią. Gdy zaspokoiłem pierwszy głód, podniosłem na nią oczy i powiedziałem, że nie wiem, jak jej mam podziękować za ten wspaniały posiłek. W odpowiedzi zapytała mnie z wiejskim akcentem:—Ty chyba stamtąd? Ruchem ręki wskazała w nieokreśloną stronę. Zrozumiałem, że domyśla się, iż uciekłem z Treblinki. Skinięciem głowy potwierdziłem jej domysły. Zbliżyła się do mnie. Podniosłem się. Nasze ciała zbliżyły się do siebie. Poczułem przy sobie jej jędrne piersi. Z wdzięcznością przytuliłem ją do siebie. Nasze usta spotkały się w namiętnym pocałunku. Lekkim dmuchnięciem zgasiła lampę naftową. Ogarnęła nas ciemność. Z rana pokazała mi kierunek, w którym mam się udać. Wszedłem w gęsty, piękny las. W południe doszedłem do szosy prowadzącej z Treblinki do Siedlec. Droga była bezustannie patrolowana. Krążyły po niej samochody pancerne i zatrzymywały każdego nieomal człowieka. Zbliżyłem się do wsi od tyłów budynków gospodarskich. Postanowiłem przebiec szosę w miejscu zabudowanym i powoli wyjrzałem na drogę. W tej chwili ktoś schwycił mnie za ramię i ostrym głosem zapytał:
— A ty coś za jeden?
— Wracam z obozu pracy — odparłem bez namysłu.
Przede mną stał wysoki wieśniak i trzymał mnie nadal za ramię, przyglądając mi się bacznie. Nagłym szarpnięciem wyrwałem ramię z jego silnych jak szpony rąk. Błyskawicznie wyciągnąłem z kieszeni nóż kuchenny i dźgnąłem go w rękę. Odskoczył w bok, a ja rzuciłem się ku drodze i w kilku susach znalazłem się po przeciwnej stronie. Wpadłem od razu w jakąś uliczkę, a widząc, że nikt mnie nie goni, zwolniłem kroku. W następnej wsi na jednym z budynków zauważyłem szyld lekarza. Nie zastanawiając się wiele, wszedłem do środka-
W sieni jakaś mioda kobieta zapytała mnie, czego sobie życzę. Gdy jej oświadczyłem, że muszę zobaczyć się z lekarzem, odpada, iż doktora nie ma.
— To może pani da mi jakiś bandaż i trochę jodyny?
W trakcie naszej rozmowy otworzyły się drzwi, w których ukazał się mężczyzna w podeszłym wieku i ręką dał mi znak, bym wszedł do środka; znalazłem się w małym gabinecie lekarza. Usiadł przy stoliku zawalonym papierami, nałożył okulary, obrzucił mnie bacznym i podejrzliwym spojrzeniem.
— Pan sobie życzy? — zapytał.
— Proszę tylko o drobiazg — odpowiedziałem. — Jestem ranny w nogę. Czy zechce pan opatrzyć mi ranę?
Gestem dał mi znać, abym pokazał mu ranę. Z trudnością zsunąłem but z mocno już napuchniętej nogi i rozwiązałem nasiąkle skrzepłą krwią szmaty. Obejrzał ranę dokładnie i nie był zdziwiony. Potem oświadczył mi, że ranę może tylko obmyć i nałożyć prowizoryczny opatrunek plastrowy. Zgodziłem się na wszystko. Zanim przystąpił do robienia opatrunku, sięgnął po kartotekę, aby wciągnąć mnie do rejestru pacjentów.
-- Jakie jest pańskie nazwisko? — zapytał.
— To nieważne — odpowiedziałem.
Nie odzywał się już do mnie. Nie zrobił żadnej uwagi. Pieczołowicie obmył ranę i nałożył na nią opatrunek. Dopomógł mi założyć but na chorą nogę. Widziałem, że domyśla się mych przejść, ale nie chce o nich nic wiedzieć. Sądzę, że jego największym życzeniem było, abym jak najszybciej zniknął z jego domu. Zanim wyszedłem, poradził mi, w którym kierunku najlepiej pójść, aby bez przeszkód dotrzeć do toru kolejowego. Kiedy byłem już na zewnątrz, dostrzegłem na szosie chłopską furmankę, na której kilku polskich policjantów wiozło skutych drutem kolczastym moich kolegów z obozu. Było to dla mnie nowe ostrzeżenie, abym zachował ostrożność i zimną krew. Czwartego dnia dobrnąłem do Skibniew. Była to spora wieś parafialna, w której czynna była spółdzielnia i kościół. Wszedłem do parafii. Otworzyła mi gospodyni ubrana na czarno, patrzyła na mnie nieufnym wzrokiem. Ukłoniłem się jej grzecznie i powiedziałem, że chciałbym widzieć księdza. W tej samej chwili ksiądz ukazał się w drzwiach. Nie zaprosił mnie do środka. Skierował się ze mną w stronę wyjścia do ogrodu. Prosiłem go o parę złotych na bilet kolejowy. Odpowiedział mi, jąkając się. Pierwszy raz w życiu widziałem księdza-jąkałę. Zrozumiałem, że to moje zjawienie wywołało tę przypadłość. Jąkając się, powiedział, że jedyna rzecz, jaką może dla mnie zrobić, to dać mi błogosławieństwo na drogę. Postanowiłem spróbować szczęścia w sklepiku. Z uczuciem niepewności tego, co mnie oczekuje, wszedłem do środka. Dziwne to było. po blisko rocznym pobycie w obozie śmierci znaleźć się nagle w pachnącym arty-