164 BUNT W TREBLINCE
młoda jasnowłosa kobieta. Jej jasnoniebieskie oczy uśmiechały się do nas przyjaźnie. Mimo młodego wieku twarz jej była poorana bruzdami. Usłyszawszy od wójta, że chce nas tutaj zakwaterować, podała nam spracowaną, twardą dłoń. Głośno wyraziła swoje zadowolenie, że przydzielono jej młodych ludzi. Zaprowadziła nas do pustego narożnego pokoju. Po chwili dołączył się do nas starszy chłop o sumiastym wąsie. W trakcie rozmowy okazało się, że jest to ojciec młodej zniszczonej pracą w polu blondynki i mąż przygarbionej staruszki. Zygmunt, rozglądając się po pustym pokoju wyposażonym jedynie w wiszącą na drucie żarówkę, zapytał delikatnie, czy nie ma on jakichś starych mebli, W odpowiedzi przyrzekł poszukać w swoim składziku.
— noc będziecie jednak musieli przespać na słomie. Tkzeba ją będzie przynieść ze stodoły.
Nie chcąc mu sprawiać fatygi, zaproponowałem, że prześpimy się w stodole. Odpowiedział z uśmiechem:
— Co za fatyga, sami sobie ją przyniesiecie i zrobicie sobie na tę noc legowisko. Tymczasem jednak czym chata bogata, tym rada — i ruchem ręki zaprosił nas do kuchni.
Wójt pożegnał nas wszystkich i poszedł do swojego domu, który znajdował się naprzeciwko. Po zjedzeniu smacznej, gorącej strawy gospodarz opowiadał, j że gdy pól godziny temu wyjeżdżał swoim wozem z Błonia, Niemcy zrobili i łapankę na młodych ludzi na rynku. Podobno zabito trzech Ukraińców pod j Józefowem. Hanka zerwała się z krzesła i podała mi kieliszek wódki. Młoda ' córka gospodarzy wyczuła chyba związek między posłyszanym wypadkiem a nami. Powiedziała do ojca:
— Przecież w stodole jest stół i krzesła. Są również deski, z których tata będzie mógł zrobić dwa łóżka.
Tego samego wieczora pusty pokój zapełnił się meblami. A pośrodku na drewnianej skrzyni stanął żelazny piecyk z długą rurą przechodzącą przez cały pokój i wychodzącą oknem na zewnątrz. Od razu w pokoju zrobiło się ciepło, a nawet przytulnie. Córka gospodarzy, widząc, że zagospodarowaliśmy się na całego, uśmiechnęła się do nas porozumiewawczo i zapewniła, że możemy być spokojni i że wszystko będzie w porządku. Uścisnąłem mocno jej rękę, dziękując za wszystko, co dla nas zrobiła. Po jej wyjściu zaczęliśmy się w trójkę zastanawiać, jak urządzić sobie zapasowe wyjście. W pokoju były dwa okna wychodzące na front domu i drzwi, które prowadziły na korytarz. Tbk że w razie wejścia Niemców nie byłoby którędy uciekać. Postanowiliśmy w kącie pokoju wykopać otwór. W ten sposób w razie niebezpieczeństwa będziemy mogli opuścić dom i uciec w stronę pól. Z samego rana zacząłem wyłamywać spróchnialąi drewnianą podłogę. Potem wykopywałem ziemię, a Hanka wynosiła ją i wysypywała za stodołą. Zajęci pracą nie zauważyliśmy nawet wejścia gospodarza. Patrzył na nas z przerażeniem i powiedział:
— Panowie, przecież cały dom może się zawalić od tego podkopu, który tu robicie. Niepotrzebnie się trudzicie, mamy w stodole bunkier, w którym w razie potrzeby ukrywa się młodzież.
Przerwałem mu:
— A co będzie, jak zaskoczy nas znienacka w nocy żandarmeria lub gestapo?
— Nie ma obawy, przy wejściu do wsi, ukryci w krzakach leżą nasi chłopcy i obserwują, czy nie wjeżdżają Niemcy. W razie niebezpieczeństwa ciągną za sznurek, dzwoni wtedy dzwon w środku wsi, w odległości przeszło stu metrów od nich. Jest to wypróbowany sposób. Na dźwięk dzwonu Niemcy lecą w jego kierunku, szukając tego, który wszczął alarm. Daje to młodym czas na ukrycie się. Na ogół jednak nasza wieś jest spokojna. Rozlokowani są w niej żołnierze Wehrmachtu pilnujący dwóch mostów nad Utratą, kolejowego i drugiego na szosie łączącej Warszawę z Łodzią.
Przerwaliśmy kopanie tunelu. Układając z powrotem deski, schowaliśmy pod nie naszą broń. Postanowiliśmy, że nazajutrz udamy się do znajdującego się niedaleko miasteczka Milanówek. Miałem nadzieję, że spotkam tam kogoś z PAL-u. Zygmunt uważał, że ta wyprawa nie ma sensu, ale widząc, że Hanka podtrzymuje moje postanowienie, dołączył do nas. Już z samego rana po rozmowie z córką gospodarza, która wskazała nam kierunek, ruszyliśmy w drogę. Gdy szliśmy polami, nagle przed nami wyłoniły się mury folwarku. Naprzeciw niego stał jednopiętrowy drewniany domek. Nad wejściem powiewała flaga Czerwonego Krzyża. Ponieważ Hanka nie czuła się dobrze, postanowiliśmy wejść do środka. Po bardzo stromych schodach wspięliśmy się na górę. Po drodze zorientowałem się, że nie jest to dom mieszkalny, ale prawdopodobnie dawny spichlerz. Otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do znajdującej się na poddaszu obszernej izby. Naprzeciw nas na tle zasłony z koców stała przystojna blondynka ubrana w biały fartuch. Patrzyła na nas z przerażeniem. Z boku na stole leżały porozrzucane medykamenty i stal duży słój wypełniony watą. Otrząsnąwszy się z przerażenia, zapytała cicho:
— Czego państwo sobie życzą? Czy ktoś z was jest chory?
W tym samym momencie rozsunęła się zasłona z koców dzieląca pokój i ukazał się starszy mężczyzna niewysokiego wzrostu, ubrany również w biały kitel lekarski. Spojrzawszy na jego okrągłą twarz i długie, gęste, czarne wąsy wykrzyknąłem radośnie:
— „Mors”!