122 BUNT W TREBLINCE
— Nie, bo wiem, gdzie je zamordowano.
— Ale nie wiesz, że mnie po aresztowaniu twoich sióstr również aresztowano i nawet z nimi skonfrontowano. Nie mogłam się przyznać, że je znam, bo by mnie rozstrzelali.
Wybuchnęla płaczem. Grosman wtrącił się do rozmowy i opowiedział, że gdy Elę aresztowano, on się ukrywał pod oknem. Kiedy ją zabrano, uciekł z mieszkania i włóczył się po opustoszałych terenach starych fabryk.
Nakarmili mnie, lecz dali mi wyraźnie do zrozumienia, że nie chcą, abym u nich nocował. Przed wieczorem wyszedłem z Elą na miasto. Poszliśmy do pałacyku, który należał kiedyś do rodziny Grosmana i przesiedziałem w piwnicy całą noc. Wczesnym rankiem poszedłem na dworzec kolejowy. Droga minęła spokojnie i przed wieczorem powróciłem do Rembertowa. Opowiedziałem tam bajkę, że żandarmeria poszukiwała mnie w domu i że nie mogę się tam więcej pokazać, bo mnie wszyscy znają. Przyjęli moje opowiadanie bez zastrzeżeń. Nazajutrz poszliśmy z rurami (rewolwerami) do Warszawy. Każdy miał po jednej. Szliśmy na piechotę przez laski i zagajniki. Od czasu do czasu spotykaliśmy furmanki, które nas podwoziły kawałek. Tak dotarliśmy do Wawra. Stąd wąskotorówką dojechaliśmy na Pragę. Przeszliśmy przez most Kierbedzia i całą Warszawę aż do placu Kercela. Antoś uważał, że na piechotę jest znacznie bezpieczniej. Opowiadał mi po drodze, że w Warszawie są ostatnio straszne łapanki. Przez cały czas Antoś rozglądał się po drodze, szukając ofiary. Chciał prawdopodobnie zaimponować mi swoją techniką wyłapywania i szantażowania Żydów. Na moje szczęście tego dnia mu się nie powiodło.
Dobrnęliśmy spokojnie na Kercelak. Doszliśmy do kolegi Antka, który sprzedawał rury, zachwalając je na cały głos. Komiczne było, że chociaż je tak zachwalał, sam nie miał nic na składzie. Gdy ktoś się przy nim zatrzymywał i chciał coś kupić, posyła! klienta do straganu znajdującego się obok niego. Pny nas podszedł do niego jakiś młody człowiek i przyciszonym głosem zapytał, czy ma towar. Kolega Antosia wziął klienta do zamkniętego straganu, który byl również restauracją. Weszliśmy razem z nimi. W zatłoczonej i zadymionej izbie trudno było w pierwszej chwili cokolwiek zobaczyć. Dopiero po jakimś czasie zauważyłem bar, przy którym królowała, jak się później okazało, pani Jadwiga. Transakcje zawierano przy butelce wódki. Sprzedawca pytał, jakiej rury potrzebuje jego klient. Wybór nie był zbyt duży: posiadał niemiecki rewolwer „parabellum”, belgijski rewolwer 6 mm (tzw. belgijkę) i polski przedwojenny rewolwer wis, najdroższy ze wszystkich. Kiedy klient wreszde zdecydował się na jeden z nich, sprzedawca zniknął na dłuższy czas. Po powrocie wręczył nabywcy rewolwer i zaczęto „oblewać” transakcję. Widząc, że libacja się przedłuża i że Antosiowi nie chce się opuszczać kompanów, przeprosi-
leni towarzystwo i pożegnałem się z nimi serdecznie. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do magistratu, gdzie miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś o miejscu zamieszkania mojej matki i ojca. Magistrat znajdował się naprzeciwko Teatru Wielkiego, na Senatorskiej. W wydziale ewidencji ludności było tłoczno. Dano mi do wypełnienia dwa formularze. Na jednym wypisałem nazwisko z domu mojej matki 4— Maniefa Popow, a na drugim nazwisko — Karol Baltazar Pękosławski, metrykę z tym nazwiskiem ojciec otrzymał w Opatowie po jakimś nieboszczyku. Po paru minutach oczekiwania powróciła sympatyczna urzędniczka. Maniefy Popow nie znalazła w spisie ludności Warszawy. Były tylko dwie Marie Popow, Pękosławski był tylko jeden. Jedna Maria mieszkała na Pradze, a druga na Woli, Baltazar Pękosławski na ulicy Grójeckiej 104. Pojechałem na Pragę. W drzwiach ukazała się kobieta, która mnie przekonywała, że jest właśnie Marią Popow i nie mogła zrozumieć, dlaczego ja nie chcę się z nią co do tego zgodzić. Podobnie było też w drugim miejscu. Jedna z nieb poradziła mi, bym zasięgnął informaq'i w związku białych Rosjan. I tam też nic nie wiedzieli o mojej matce, natomiast jeden z pracujących zaproponował mi wstąpienie do rosyjskiej armii, która walczy u boku Niemców przeciwko komunistycznej Rosji. Powiedziałem mu, że jutro dam odpowiedź i czym prędzej opuściłem to miłe miejsce.
Spotkanie z ojcem i matką
Pozostała mi jeszcze jedna kartka z nazwiskiem ojca. Było już późno, zbliżała się godzina policyjna, prawie puste tramwaje z pojedynczymi pasażerami przejeżdżały po opustoszałych ulicach. O tej porze zaczynały krążyć po Warszawie patrole żandarmów, legitymując nielicznych przechodniów. Ci, którzy nie mieli przepustek pozwalających na poruszanie się po mieście o tej porze, byli aresztowani. Ja nie tylko nie miałem odpowiedniego zaświadczenia, ale i moje fałszywe papiery, które mi wyrobił Antoś, były wątpliwej jakości. Ogolona głowa i wychudłe zapadnięte policzki też wyglądały podejrzanie. Ostatnim tego wieczora tramwajem dojechałem prawie pod sam dom na Grójeckiej 104. Wysiadłem z tramwaju, dom znajdował się naprzeciwko tak zwanego Zielenia-ka, głównego targowiska warzywnego Warszawy. Na ulicach prawie już nie było przechodniów, ostatni biegli do swoich domów, do miejsc, gdzie byli względnie bezpieczni. Ja nie miałem dokąd się spieszyć, szedłem na niepewne. Spodziewałem się, że i tym razem spotka mnie rozczarowanie i że tutaj również nie znajdę poszukiwanej przez siebie osoby. Wchodząc do kamienicy przez klatkę schodową, natknąłem się na około czterdziestoletnią tęgą dozorczynię. Widząc mnie wchodzącego, wychyliła głowę i zapytała: