102 BUNT W TREBLINCE
pać. Nic miał już jednak z kim walczyć, bo doktor stracił przytomność i jak martwy leżał na ziemi. „Lalka” z wściekłością wyciągnął rewolwer i strzelał w górę. Po krótkiej chwili zjawili się esesmani i Ukraińcy. „Lalka” krzyczał, aby szybko przyniesiono wodę. Ukraińcy przynieśli ją w wiadrach. „Lalka” wlewał wodę do otwartych na siłę przez Ukraińca ust doktora, a Ukrainiec deptał nogą brzuch Chorążyckiego. Zrozumieliśmy, że doktor zażył truciznę i że „Lalka” chce go na gwałt ocucić płukaniem żołądka. Wiedziałem, że doktor miał zawsze przy sobie cyjankali. Tak samo jak ja, Alfred i wielu innych.
Gdy po pewnym czasie okazało się, że te wszystkie wysiłki nie dały żadnych wyników, „Kiwe”, który również zjawił się, słysząc nawoływania „Lalki”, zawołał komendanta obozu Galewskiego. Zażądał natychmiastowej zbiórki wszystkich więźniów obozu.Xazal się im ustawić na placu apelowym. Wszystkie grupy więźniów piątkami maszerowały w stronę placu. Kiedy już staliśmy na miejscu, wyprężeni na baczność w oczekiwaniu tego, co nastąpi, zobaczyliśmy, jak Ukrainiec wciąga na plac doktora Chorążyckiego. Położył go przed barakiem. Znów na oczach wszystkich więźniów wlewali mu z wiader wodę do ust. Znów Ukrainiec deptał po jego brzuchu. Gdy to wszystko nie pomogło, esesmani rozkazali wynieść z magazynu kozioł. Martwe ciało doktora zostało ukarane chłostą pięćdziesięciu batów. Po zakończeniu tej makabrycznej kary „Kiwe” rozpoczął przemowę. Krzyczał, że doktor Chorążycki chciał uciec. Znaleziono przy nim pieniądze — 750 tysięcy złotych. Wył i domagał się informacji, skąd doktor dostał pieniądze. Patrzył na nas z wściekłością, wymachując pejczem. Krzyczał, że Chorążycki był zdrajcą, że chciał uciec sam, a nas pozostawić w obozie.
Więźniowie smutnym wzrokiem patrzyli na to, co się tutaj odbywało. Po jakimś czasie kazano nam powrócić do pracy. Ciało doktora Chorążyckiego zostało wyniesione przez „Czerwonych” na żelaznych noszach do lazaretu. Jego zmaltretowane piękne ciało zostało rzucone na płonący stos. Kiedy Mitte wrzeszczał, że doktor miał przy sobie 750 tysięcy złotych, zrozumiałem, że wiadro, które mi dostarczył Alfred, zawierało te pieniądze.
Wieczorem, po zakończeniu pracy Alfred powiedział: — Ty chyba zrozumiałeś wszystko, co się zdarzyło, ale bardzo cię proszę, nic nikomu o tym nie mów. W ten sposób po raz pierwszy zetknąłem się z obozową konspiracją. Należało do niej w obozie zaledwie kilka osób. Tylko nieliczni znali cały plan. Alfred mi opowiedział, że chciano zakupić krótką broń od wachmana, który był pacjentem doktora Chorążyckiego. Niestety, plan się nie udał. Do dzisiaj nie wiadomo dlaczego. Być może wachman go zadenuncjował. Zaskarbił sobie poprzednio zaufanie doktora. Chorążyckiemu zdawało się, że można na nim polegać. Rozpadł się nam jeszcze jeden plan. Może, gdyby się udał, rozbilibyś-
my wtedy obóz i uciekli. Ale nic z tego nie wyszio. Piękna postać doktora Chorążyckiego pozostanie na zawsze w naszych wspomnieniach.
Pamiętam, że wszyscy płakaliśmy wtedy, kiedy Mitte wrzeszczał i wył. Chociaż chciał nas na gwałt przekonać, że doktor chciał nas zdradzić, wiedzieliśmy, że tu nie chodziło o pojedynczą ucieczkę. Wiedzieliśmy, że tu się szykowało coś znacznie poważniejszego. Patrzyliśmy, jak kochana postać naszego warszawskiego lekarza, leżąca na brudnej ziemi z przylepionymi, mokrymi włosami, drwiła ze swoich niemieckich siepaczy.
Na pryczy przypomniałem sobie, jak w rewirsztubie powiedział mi:
— „Kacap”, nie myśl, że jesteś silny, bo masz przy sobie ampułkę cyjan-kali. Nie wystarczy ją mieć. Trzeba mieć bardzo dużo odwagi, aby ją zażyć w odpowiednim momencie. Ci, po których myśmy ją odziedziczyli, nie mieli tej odwagi i zginęli w komorach gazowych.
Pomyślałem sobie tej później nocy, że na swoje i nasze szczęście nasz kochany warszawski lekarz miał tę odwagę.
Nadszedł pamiętny dzień 2 sierpnia 1943 roku. Było upalnie i słonecznie. Drzewa w lesie w gospodarczej części obozu stały nieruchomo. Nad całym obozem Treblinka roznosił się odór spalonych, rozkładających się ciał tych, którzy przedtem zostali zagazowani. Ten dzień był dla nas dniem wyjątkowym. Mieliśmy nadzieję, że spełni się w nim to, o czym od dawna marzyliśmy. Nie myśleliśmy, czy pozostaniemy przy życiu. Jedyne, co nas absorbowało, to myśl, aby zniszczyć fabrykę śmierci, w której się znajdowaliśmy. Wstawaliśmy z naszych prycz rozgorączkowani, podnieceni i niespokojni. Każdy z nas bił się z tysiącem myśli, budzących się w rozpalonym gorączką oczekiwania mózgu. Uśmiechał się do nas piękny świat. Wabiła przyroda przystrojona w najcudniejsze barwy. Kokietowało nas słońce, którego złota tarcza powoli wstępowała na bezchmurny i czysty błękit. W jego blaskach treblinkowski obóz ujawniał nam cały koszmar naszej nędzy.
Dzisiaj miał się zmienić obraz przeklętego zakątka ukrytego na pustkowiu. Nikt z nas nie myślał o tym, że zjada może ostatnie śniadanie, że gromadzi się na placu na ostatni apel, że jest to może jego ostatni dzień pracy. Spokój panował niepodzielnie nad całym obozem. Na wieżyczkach strażniczych stali dobrze nam znajomi wachmani i tępymi oczyma przyglądali się krzątającym się więźniom. Na placach uwijali się esesmani, tak jak wczoraj i przedwczoraj. Jak tydzień temu i przed miesiącem. Nic nie zapowiadało zmiany. Ten pozorny spokój usypiał czujność naszych wrogów. Wszyscy byliśmy pełni nienawiści