szły koło kręgosłupa. Musiał wbiec prosto na linię strzału. Popędziłem znów do chaty po środki opatrunkowe i leki i roześmiałem się z własnej głupoty: miałem butelkę środka odkażającego, trochę bandaży, aspirynę, tabletki przeciw malarii i jeszcze maść na hemoroidy. Zastanawiałem się, czy Lomeja cierpi na hemoroidy albo na malarię. Woda wykipiała. Usiłowałem zaparzyć herbatę, kiedy sobie przypomniałem, że Lomeja wciąż leży pod ogrodzeniem i stanowi dla much obiekt bardziej ponętny niż pobliskie odchody. Najprościej byłoby poprosić kogoś o pomoc, ale nie było nikogo — byli tylko Ikowie. Opatrzyłem jako tako rany Lomei i obandażowałem, jakbym już balsamował to biedne ciało. Lomeja skrzywił się z bólu i raz jeszcze powiedział: „Brindżi niczai” (Daj herbaty). Teraz przynajmniej muchy nie miały dostępu do ran, mogły się raczyć krwią z kałuży. Zrobiłem wreszcie herbatę i wsypałem do niej z dziesięć łyżek cukru. Podobno cukier krzepi — tak jakby mogło się to jeszcze Lomei przydać, ale najważniejsze, że Lomeja lubił cukier.
Napełniłem herbatą nowy, żółty emaliowany kubek i wyszedłem z nim za ogrodzenie. Nad Lomeją klęczała jego żona. Droga, urocza Losealim. Odpędziłem ją, nie pytając nawet, co robi — nic, co Ik robi przy umierającej osobie, nie może być rzeczą miłą. Losealim była w furii, wrzeszczała i przeklinała mnie. Dlaczego nie dałem mu umrzeć? Ułożyła go już przedtem w pozycji człowieka martwego, a ja go znów wyprostowałem. Kiedy wyszedłem, usiłowała właśnie przywrócić mu dawną pozycję, ale Lomeja znalazł w sobie dość siły, żeby stawić opór. Bardzo chciał się napić herbaty. Odpędziłem wrzeszczącą Losealim i postawiłem żółty kubek gorącej, słodkiej herbaty przy głowie Lomei, gdzie mógł go widzieć i dosięgnąć. Spytałem, czy ma dość siły, żeby pić sam, przytaknął i wyciągnął rękę po kubek. Rozpuściłem tam też trochę aspiryny. Pochyliłem się, chcąc sprawdzić, czy wysiłki Losealim, żeby zmienić mężowi pozycję i przywrócić go śmierci, nie wpłynęły na ponowne otwarcie się ran, ale Lomeja stoczył się do kałuży krwi i cały się nią umazał.
Naraz usłyszałem dobrze znany radosny śmiech. Siostra Lomei, Kimat, przybiegła zobaczyć, co to za krzyki, i widząc wspaniały, lśniący, żółty kubek pełen gorącej słodkiej herbaty oderwała go bratu od ust i uciekła z nim dumna i szczęśliwa. Zdobyła nie tylko herbatę, ale i kubek. Biegnąc
popijała herbatę i śmiała się, bardzo z siebie zadowolona.
To już był koniec. Nie zostało we mnie nic, co mógłbym ofiarować. Cała herbata i cały cukier świata oraz najwspanialsze kolorowe kubki nie znaczyły już nic dla Lomei ani dla mnie. Lomeja żył jeszcze i był przytomny, ale coś w nas obu umarło. Nie była to nawet nadzieja, obaj wiedzieliśmy przecież, że musi umrzeć. Może była to sympatia? Co za idiotyczna myśl, dlaczego miałby mnie lubić albo ja jego? W Kaabongu był lekarz, który mógłby dotrzeć tu za półtora dnia, gdyby się pośpieszył. Napisałem list, posłałem go na posterunek policji i prosiłem, żeby natychmiast przekazali wezwanie przez radio. Może to dziwne, lecz list został doręczony i policjanci zrobili to, o co prosiłem. Ale oczywiście lekarz nawet nie odpowiedział na przekazaną wiadomość. Nie miało to większego znaczenia, Lomei robiło się coraz zimniej, kiedy jego jedyny pozostały przy życiu syn biegł na dół po zboczu niosąc list na policję. Nie znaczy to bynajmniej, że go cała ta sprawa cokolwiek obchodziła, po prostu obiecałem mu kilka takich samych żółtych kubków jak ten, który zdobyła jego ciotka.
Policjanci przybyli w samą porę, żeby pomóc mi zanieść Lomeję do jego chaty, bo takie wyraził ostatnie życzenie. Potem odeszli, a ja siedziałem przy nim dokładając drew do ognia, żeby mu było trochę cieplej. Ktoś przyszedł popatrzeć, potem jeszcze ktoś i jeszcze. Słyszałem wypowiadane szybko i ochryple „Brindżi lotop”, ale sens tych słów nie docierał do mnie i nawet nie czułem złości. Lomeja był już taki zimny, wciąż jednak trzymał się kurczowo życia. Naraz lewą ręką ścisnął moją dłoń i na krótką chwilę nasze oczy się spotkały. A potem — prawdziwy Ik — puścił mnie, zacisnął ręce na piersi, zwrócił głowę i oczy w tę stronę chaty, gdzie nie było nikogo, i umarł samotnie.