(Protokół. M. Hochberg-Mariańska, Kraków)
...Mamusia mnie namawiała, żebyśmy poszły na „aryjską” stronę, ale ja nie miałam ochoty, miałam takie przeczucie, że nas złapią, wolałam ze wszystkimi iść, gdzie będzie trzeba. Jednego dnia załadowali nas do auta i zawieźli do obozu w Płaszowie pod Krakowem. To było w październiku 1943 roku. W obozie nas strasznie przyjęto. Nie wiem, dlaczego na ludzi z Tamowa wszyscy byli tacy zawzięci. Był tam komendant żydowski Chilowicz z żoną, Finkelstein i jeszcze inni. Oni wyzywali nas najgorszymi słowami, na apelu ciągle było padnij i powstań — w błoto i wodę. Pracowałyśmy z mamusią najprzód przy taczkach, przy wożeniu ziemi na drogę. Potem poszłyśmy do Gross-Schneiderei i szyłyśmy mundury. Do pracy szłyśmy koło takiej „górki”, na której strzelano ludzi i palono na stosach. Ciągle były jakieś egzekucje, przywożono ludzi z miasta, złapanych na „aryjskich” papierach, było dużo dzieci między nimi.
14 maja 1944 r. był apel całego obozu. Zaczęto czytać z listy wszystkie dzieci. Już było wiadomo o co chodzi, dzieci były przecież niepotrzebne, tak samo jak starzy i chorzy i trzeba je było zastrzelić. Jak mnie przeczytali, mamusia nie chciała mnie puścić, ale nie można się było ukryć, bo szukali według numeru. Wtedy wyszłam i mamusia poszła ze mną. Stał gestapowiec Muller, odtrącił mamusię i powiedział: „ty nie, ty jeszcze możesz pracować”. Mamusia była całkiem nieprzytomna, ale tak jak zawsze, postanowiła innie ratować. Stałam na drugim końcu w szeregu dzieci, wtedy mamusia przebiegła cały szereg i chciała się do mnie przedostać. Ale tu stali dwaj żydowscy policjanci, najgorsi w obozie, Kemer i Marcel Goldberg. Nie wiem, jak to się stało, że oni mamusię puścili, jeden udał, że nie widzi, a drugi powiedział: za chwilę będzie za późno. Wtedy mamusia dopadła do mnie, chwyciła mnie za dragonik od płaszczyka i porwała z powrotem do szeregu. Tak mnie znowu uratowała.
W tym transporcie zabrali wszystkie dzieci, chorych i starych. Trochę dzieci ukryło się w latrynie, jedno dziecko wpadło pod auto i auto odjechało, a dziecko się uratowało. Niektóre matki poszły na śmierć razem z dziećmi, ale nie wszystkim pozwolono. Jedna matka poszła na śmierć, bo myślała, że dziecko wywieźli, a tymczasem dziecko zostało. Było w ten dzień strasznie w obozie. Głośniki grały, żeby nie było słychać płaczu matek, cały obóz aż się trząsł od krzyku. Matki musiały siedzieć odwrócone i nie patrzeć, jak wywożą dzieci. Na drugi dzień Chilowiczowa chodziła na apelu i wypatrywała, czy jakieś dziecko się uratowało, była o to bardzo zła. Mamusia mnie ubrała w buty z cholewami, uczesała mnie w loki, żebym wyglądała bardziej dorośle i postawiła mnie wśród niskich kobiet, żebym nie wyglądała jak dziecko. W ten sposób zostałam w obozie i pracowałam w krawiectwie. Jak tylko było można, to się nie pokazywałam Niemcom.
W lipcu znowu nam się udało wydostać z transportu, już ze stacji, bo było za mało wagonów. Wtedy zastrzelono Chilowicza, jego żonę i jeszcze innych i położono trupy koło latryny. Był apel o pierwszej w południe i wszyscy mu-