(Protokół. Iza Lauer, Kraków)
Mieszkaliśmy w Borysławiu. Gdy Niemcy wkroczyli, Ukraińcy zaczęli łapać Żydów na roboty. Początkowo ludzie wracali z tych robót, ale po pewnej łapance zamiast do robót zabrali ich na policję na Pańską ulicę i tam zabijali. Mój tatuś potem wywoził taczkami trupy, bo przecież trzeba je było pogrzebać. Schowałam się z bratem na strychu i przykryliśmy się szmatami. Ukraińcy chodzili po strychu i walili lagami okutymi w żelazo, odkryli nas i jeden powiedział: „czołowik i żinka, budet harosze miaso”, ale potem zobaczyli, że to dzieci i puścili nas, bo wtedy jeszcze dzieciom nic nie robiono. Od tych uderzeń pod szmatami miałam całkiem posiniaczone plecy.
Jakiś czas był spokój. Potem Ukraińcy i Niemiec komendant chodzili po mieszkaniach i zabierali ludzi wedle listy, brano wtedy inwalidów i chorych.
Panował straszny głód. Ludzie byli opuchnięci. Nawet lebiody i innej trawy nie można było wprost znaleźć. Setki ludzi umierało. Wtedy nie byłam jeszcze głodna, bo mój tatuś był cukiernikiem i miał robotę i jeszcze innym ludziom też pomagał.
Trzecia „akcja” była na wiosnę i trwała tydzień. Mówiono, że będą brali dzieci. Schowałam się w piwnicy, a brat na dachu, za kominem. Naprzeciwko mieszkał
Schwarz, który był zawsze dobrze poinformowany, bo żył dobrze z Ordnungsdienstem i jego dzieci bawiły się na ganku, więc wiedzieliśmy, że dzieciom pewnie nic nie zrobią. Na drugi dzień poszliśmy do wujka. Wujek pracował w aptece i tam w magazynie ukryło się 10 osób. Było duszno od tych wszystkich lekarstw, ale ciotka się dowiedziała, że w aptece ma być rewizja i odeszliśmy stamtąd. Na noc schowaliśmy się w klozecie. Była tam jedna stara Żydówka, która całą noc leżała nieruchomo, tak że myśleliśmy, że umarła. Rano wujek nas zabrał na strych nad apteką. Wujek widział przez okno — mnie do okna nie dopuszczono — jak prowadzono ludzi na dworzec i już wiedzieliśmy, że idą oni do Bełżca na śmierć, na krzesło elektryczne, jak mówili jedni, a inni, że na płytę naelektryzowaną, dokładnie nie wiem co to było, ale że na śmierć, to wiem na pewno. W mieście łapano wszystkich. Małym chłopcom polskim płacono za wskazywanie kryjówek żydowskich. Na strychu siedzieliśmy 3 dni, mieliśmy torbę z Chlebem i kartoflami, ale została w klozecie. Jak już było ciszej po 3 dniach, brat zeszedł i przyniósł ją, jedliśmy te kartofle, choć były już zgniłe.
Tatusia złapano, ale udało mu się uciec. Wróciliśmy do domu. Wielu znajomych już nie zastaliśmy. Tatuś wiedział, że trzeba coś zrobić, postawił na podwórzu śmietnik, a pod śmietnikiem wykopał kryjówkę. Naokoło podwórza zbudował wysoki parkan.
Może dwa miesiące później była znowu „akcja”. Mamusia nie chciała chować się pod śmietnikiem, więc poszliśmy do wujka; był tam teraz już schron pod podłogą. Siedziało tam 13 osób. Niemcy byli w aptece i badali podłogę, ale doszli do przekonania, że tam nic nie ma. W tym schronie można było leżeć albo siedzieć skurczonym. Żywność przyniesiono już wcześniej. Byliśmy tam 4 dni. Mojego ku-