oczyma po widmowych zarysach krajobrazów, wynurzających się z nocy chmurnej, po tych sennych wizjach natłoczonych obłoków, przez które księżyc przepływał wolno, zapadając co chwila w przepaście postrzępione i sine, a jeśli co spostrzegał, to tylko jej cień, czarną sylwetkę jej głowy, leżącą na kręgu światła padającego z okien i biegnącego po ziemi obok pociągu, snadź cały czas stała tak samo w oknie. Wysiedli na jakiejś głuchej, uśpionej stacji, przeszli milczące i puste sale, mroczny i również pusty podjazd i zanurzyli się w czarną aleję drzew ogromnych.
Wiatr zahuczał, drzewa zakołysały się ciężko, powiał senny trzepot i szum gałęzi, jęk się rozległ posępny, trwożny i cichy szept przeleciał nad ziemią, zatrzęsły się przydrożne żywopłoty, załkały smutnie twarde liście laurów, trwoga jak puchacz załopotała skrzydłami i przyczaiła się w ciemnościach.
Weszli w jakiś park śpiący, w nieprzeniknione i czarne gąszcze; tylko pasy nieba jaśniały nieco nad głowami, wlokły się jak długie i kręte drogi, zawalone postrzępionymi chmurami, a obrzeżone rozchwianymi konturami drzew, księżyc wychylał się niekiedy, a wówczas cienie drzew waliły się na drogę martwą ciemnicą i przerzynały ją jak trupy czarnymi progami.
Zenon szedł bez trwogi, zapatrzony w nikłą, ginącą co chwila w mrokach sylwetkę Daisy i zasłuchany w ponurą gędźbę drzew rozkołysanych...
Nie myślał w tej chwili o niczym; cienie pełne tajemniczych jaśnień zalały mu duszę rozkołysanymi, nieujętymi jawami tego, co się stać miało, te przyszłe chwile rodziły się w niewiadomych głębiach i osuwały go w mroczny, nieuchwytny lęk tajemnicy...
Wyszli na jakąś pustą przestrzeń; w głębi wynurzał się z cieniów ogromny czarny dom, księżyc znowu ukazał się na chwilę, że spostrzegł wyraźne, twarde zarysy wież porozwalanych i ścian prześwitujących powybijanymi oknami, i stare bluszcze opinające rozpadające się mury.
Ale nim zdążył się rozejrzeć, skądciś, jakby z piwnic, wyrwała się smuga oślepiającego światła i rozległ się huk zatrzaśniętych drzwi.
Daisy zniknęła na jakichś porujnowanych olbrzymich schodach.
Pozostał sam, rozglądając się bezradnie. Dokoła stała ciemna, postrzępiona w górze ściana drzew rozchwianych, wiatr uderzał w nią raz po raz, że przyginała się z jękiem jak tłum smagany batami, a nad nią, w głębiach nieba, tliły się łuny Londynu niby przygasający, daleki a olbrzymi pożar.
A nigdzie nawet śladu człowieka, nigdzie światła ni żywych głosów, ponure milczenie strupieszałych murów, w których tłukły się świszczące głosy wiatrów i ciężkie jęki drzew, a wszędzie pełno krzewów przyczajonych w ciemnościach i jakby chwytających niespodzianie gałęziami, pełne głazów i rumowisk zastępujących