SPRZYMIERZENIEC
Gdy po raz pierwszy usłyszałam jego kroki, jego chód niezrównany, — silny, sprężysty, a przy tym ledwie dosłyszalny, — odwróciłam głowę ze zdziwieniem, nie bez dreszczu nałogowej trwogi: — lecz nie ujrzałam nic prócz własnego cienia, szarpanego bez litości przez dziki wicher pełni księżycowej.
Było to na jednym z tych naiwnie awanturniczych spacerów, w których ćwiczyłam elementarnie swą zidiociałą odwagę. — Noc była straszna; jedna z tych, które nawet psom błędnym otwierają drzwi niegościnnych domów, które w filistrach, budzonych dmą wichury (skowyczącej z nigdy nie znaną szczerym polom złośliwością w zaułkach „ognisk cywilizacji”), dają jednocześnie świadomość ich pierzynowej szczęśliwości — i napędzają gęsią skórkę litości (czy litości gęsiej skórki) na myśl, że może ktoś — w tej chwili —
nie ma dachu,--i że tym kimś jest człowiek — jak
oni, — że więc i oni mogliby... — Noc, jednym słowem, oddana żywiołom rozhukanym na łup, noc z samotnych najsamotniejsza, z bezpiecznych najbardziej bezpieczna dla tych, którzy tę prawdę poznali, że jedynym niebezpieczeństwem dla człowieka jest — człowiek.
Minęłam właśnie miasto, wyludnione, martwo-blade w ponurym mruganiu zdmuchiwanych latarni, miasto pełne złowróżbnych szczęków, zgrzytliwych szelestów, huczenia drutów telegraficznych, dzwonienia zrywanych szyldów. Z sykiem wężowym wirowały tu trąby kurzu, zataczały się rozpustne śmiecie, z zaułków dobywały się świszczące chichoty. — Domy ziały oczodołowymi czerniami swych ruinowych okien lub świeciły bladymi szybami jak próchnem. Ucisk chwytał mnie z chwilą każdą większy, groził przerobem w panikę. Więc instynktem zwierzęcym, uciekającym z gróz kultury we względną stateczność Natury, — pognałam ślepo czarną ulicą nad morze. Aby do morza dojść! Przy nim czułam się zawsze jak w domu. — Było mi ono tym, czym Anteuszowi ziemia.
Odetchnęłam — na krótko. Wiedźma lęku została w mieście, lecz teraz zaczęła się konieczność walki z żywiołem. — Wiatr gna! z głębi wód, które, pod piorunowo-czarnym niebem, całe w olbrzymich pianach, wzbierały aż pod samą drogę, wybuchały gigantycznymi fontannami, niby białymi widmami podmorskich harców, — i tryskały kłębami piany na szeroki, wysoki skalisty brzeg, przytwierdzając na chwilę lotne wydmy płynącego piachu. — Wicher dął jakby zewsząd, tamując dech i ruch. Każdy krok zdobywało się szturmem, drąc się turzym czołem przez zapory czarne. — A oto mijałam ostatnie, jakby wymarłe hotele; z łańcucha diun zerwał się teraz deszcz piachu, ulewa gradowa, zamieć, huragan!
243