i pomagajom w robocie, za łyskę strawy i dobre słowo" (B. Bazińska. 86—87).
„Do pewnego majątku w okolicach Skierniawy przyszedł raz młody żebrak, prosząc dziedzica o jałmużnę. Ten rozgniewał się, że taki młody i już żebrze; nakazał więc służbie wyrzucić go z obejścia. Poturbowany młodzieniec wyszedł na drogę, gdzie ukląkł i wyjął z kieszeni nóż, którego ostrze wbił w ziemię. Następnie począł wołać niezrozumiałym językiem w stronę nieba. Wówczas z nieba spuścił się jeździec na białym koniu. Podszedł on do młodzieńca i przez jakiś czas rozmawiali ze sobą w tym niezrozumiałym języku. Następnie jeździec odjechał, a młody żebrak poszedł do wsi. Po pewnym czasie nad pola dziedzica nadciągnęła straszna chmura gradowa i całkowicie zniszczyła znajdujące się na nich uprawy. Dziedzic przestraszył się, bo zrozumiał, iż była to zemsta płanetnika, który występował pod postacią młodego żebraka. Kazał go więc odszukać i sprowadzić do dworu. Gdy młodzieniec przyszedł, to dziedzic przeprosił go oraz poprosił, aby pozostał u niego i żył po pańsku, jak długo tylko będzie chciał. Młodzieniec pozostał we dworze przez 3 miesiące, a potem odszedł tłumacząc, że nie może siedzieć w jednym miejscu, ale musi opiekować się ludźmi dobrymi i karać złych na świecie" (AKE UMCS,).
„Może nie wiecie, co to są płanetniki, to ja wam wytłumaczę. Płanetniki to są takie, co rządzą i kierują chmurami i pogodą. Oni uchwalają, czy ma być deszcz, czy pogoda, a jak deszcz, to czy mały, czy wielgi, czy ma być pochmurno na świecie, czy słonecznie i pięknie, czy mają być długie słoty, niepogody, burze, pierony abo grady, czy — nie daj Boże — jakie insze klęski. One zganiają chmury do kupy, a jak je zawieszą niżej, to wtedy leje, a jak je rozgonią, to wtedy jest pogoda.
Moja matuś babczyli przy kobietach i oni mi opedzieli, co im się raz przydarzyło. Szli se raz po ćmaku do chałupy, bo wiecie, jak to z tymi porodami różnie bywa, a szle se przez kościółkowy smentarz. Oni się ta nieboszczyków żadnych nie bali, bo byli przyzwyczajeni do babskich krzyków i dość się tych gwałtów nasłuchali, to im nic nie było dziwne, ale wtenczas dało im pietra. Byli już na środku smentarza, kiej raptem nad swoją głową słyszą krzyki: — Puszczaj go, puszczaj! — Nie puszczaj, nie puszczaj! — drą się inne głosy.
Matuś pozierają ku niebu i co się nie dzieje; płanetniki dźwigają ogromnego smoka, co ludzi pożerał i już mają go spuścić na Iwkową, bo są takie zmęczone, że se rady dać nie mogą. Smok ukruteczny, ogon miał straśnie długi i zwinięty, ślepia ogniste, jaże spoza chmur łyskało, paszcza wielga, a w niej długachne kły, cielsko paskudne, jakby na dwie łoktusze. Matuś jaże staneny ze strachu i nogi się pod nimi trzęsą. A tu znowu słychać krzyki: — Puść go, puść go, ja już nie mogę!
Laboga, co będzie z nami? — myślą se matuś. Teraz dopiero poznały,
79