12
ców. Mamusia i tatuś pożegnali się ze mną. Tatuś płakał, lecz mama była bardzo opanowana. Wieczorem wróciłam do pani Pająk, gdzie zjadłam kolację i poszłam spać. W nocy Niemcy okrążyli getto i rozpoczęli wysiedlenie. Odtąd nie widziałam już mojej kochanej mamy i taty, to był raz ostatni. Nie zobaczę ich więcej nigdy.
Pewnego razu tajniacy złapali dwie Żydówki, które były u mojej przybranej mamusi. Mamusia więc mnie prosiła, żebym wyszła na jedną noc do znajomych. W Będzinie miałam bardzo dużo znajomych. Ale gdy weszłam do pana Szulca (męża przyjaciółki mojej mamusi), powiedział mi w bardzo delikatny sposób, żebym poszła do kogo innego, bo u niego nie ma miejsca. Zaproponowałam mu, że będę spała na podwórzu, gdzie było bardzo dużo beczek (gdyż był tam browar) i żeby pozwolił mi się przespać w beczce. Odpowiedział mi na to, że już raz mi mówił, żebym poszła gdzie indziej. Powiedział dozorcy domu, żeby mnie zaprowadził do doktora Brena, kolegi mojej mamusi (który jej przyrzekł, że gdy będę w potrzebie, pomoże mi).
Była to ciemna, wysiedleńcza noc. Pociągi naładowane ludzkim towarem leciały z szybkością ptaka i dążyły do celu. Do pieców, do komór gazowych, gdzie już było przygotowane dla ludzi miejsce stracenia. Leciały jeden za drugim, jak gdyby się goniły, jak gdyby robiły wyścigi.
Idąc ulicą wpatrywałam się z przerażeniem w lecące pociągi, wyobrażałam sobie, że w ich wnętrzu duszą się żywi ludzie, między nimi i moi rodzice i patrząc na ten straszny obraz wyobrażałam sobie jęki dzieci i rozdzierający krzyk: „Mamo!” wyrywający się ostatni raz z ust duszącego się dziecka. Ostatni raz! Nagle zbawcza myśl wpadła mi do głowy: iść na Nowy Rynek i przespać się w krzakach. Jak pomyślałam, tak zrobiłam.
W mieście na razie było spokojnie, nie było takiego ruchu jak w nocy. O 6-ej nad ranem wróciłam do mojej ukochanej opiekunki Genowefy Pająk. Poszłam na strych, gdyż wszyscy jeszcze spali. Moja kochana „mamusia” (pani Pająk) nie spała, lecz czuwała. Na drugi dzień zawiozła mnie do Dąbrowy Górniczej, do swojej koleżanki Helki Gil, której mąż był Niemcem. Byłam tam dwa i pół miesiąca. Mamusia Genia musiała im dać wszystkie rzeczy, jakie dostała od mojej kochanej mamusi z getta. Za pobyt mój zapłaciła mamusia Genia. Po dwóch miesiącach wróciłam do mamusi Geni, obdarta, bez niczego. Po kilku tygodniach nieustannej trwogi pojechałam na wieś koło Częstochowy, do Wręczycy. Pasłam tam krowy i bardzo głodowałam, po prostu wyjadałam psu z miski, taka byłam głodna, ale nie mówiłam nic mamusi Geni, gdyż nie chciałam jej zmartwić. Na wsi pasłam dwie krowy, jałówkę i cielę. W ogóle było tam strasznie, zdawało mi się, że nigdy nie skończy się ten okres. Po dwóch miesiącach pojechałam do Wojkowic-Komor-nych, do szwagra mamusi Geni. Było mi tam dobrze przez krótki okres czasu, to znaczy wtedy, kiedy pani P. była chora na raka i leżała w szpitalu. Wtedy to pan P. był dla mnie bardzo dobiy, ale oczywiście za grubą opłatą. Byłam tam 7-8 miesięcy, tam też zachorowałam na tyfus. Mamusia Genia przywiozła mnie do Będzina (a po drodze zrobiła mi zdjęcie) z gorączką 39 stopni, chorowałam bardzo długo, przeszło dwa miesiące. Nareszcie wyzdrowiałam. Miesiąc po chorobie nagle ktoś zapukał do drzwi; pani Pająkowej nie było, pojechała na wieś. Zaczęli kopać we drzwi i wołać, że to gestapo. Otworzyliśmy drzwi. Było ich bardzo wielu. Okrążyli cały dom, bo myśleli, że tam są partyzanci i Żydzi. Weszli do kuchni, w której była koza i zapytali, czy są partyzanci, my odpowiedzieliśmy: „zobaczcie”. Szukali, ale