sadnień. I od nich rozchodzi się to na całą resztę. Oni kształtują postawy, tworzą wzory. Oni dopasowują świadome motywacje do odruchów. Rzecz jasna, że liczyło się wspólne doświadczenie — odmienne od doświadczeń naszych poprzedników. Dwadzieścia lat bez garbu owej wyjątkowości narodowego losu — bez piętna przekleństwa i świętości, w przekonaniu, że już za nami cała ta atmosfera pokuty i misji, anielstwa i diabelstwa, infantylizmu i wzniosłości, które z historii naszej uczyniły rodzaj misterium
— patetycznego i (jakeśmy to chyba odczuwali) nieco histerycznego zarazem. Byliśmy pierwszym normalnym, zdrowym psychicznie pokoleniem Polaków od paru stuleci. Więc i sztandary nasze musiały być inne. Inne gesty. Inny styl gry na dziejowej scenie.
Stąd zapewne Conrad. Ledwo zauważany dotychczas —jeden z klasyków w bibliotece (trochę egzotyczniejszy od pozostałych, więc zawsze jakby osobny), ale, zdawałoby się, taki daleki w swojej angielskiej skórze, na swoich oceanach. I nagle odkrycie: aktualniejszy niż wszyscy. Jak gdyby czekał na ten czas, żeby wyznaczyć nam kurs na mapie.
Mówiliśmy o „sytuacjach conradowskich”.* Nawet ci, którzy nie przeczytali nigdy ani liiiijki z jego książek. Na pozór jest to bardzo dziwne. Kiedy się jednak zastanowić, widać, że nasze drogi — drogi Conrada i mojej generacji
— musiały się zbiec. Wspomniałem przed chwilą, że byliśmy pierwszym pokoleniem uwolnionym od diabelsko--anielskich obsesji. Pokoleniem ozdrowieńców. Bardzo nam zależało na naszej normalności. Chcieliśmy rozumieć świat i nasze w nim losy w kategoriach racjonalnych konieczności i nie chcieliśmy już więcej uczestniczyć w tajemniczym dramacie, którego sens zapisany jest w niebie. Myślę, że podobne pragnienia wygnały Conrada z mrocznej sceny narodowego misterium. Wymarzona w młodości morska przygoda była tylko malowniczą winie-
,,Sytuacja conradowska” — próba charakteru; trudna sytuacja, której rozwiązanie wymaga dokonania heroicznego wyboru, zgodnego z nakazami etyki.
tą. Przygodą i większą, i prawdziwszą miało stać się zaznanie świata nie skażonego wzniosłym kalectwem. Bo jak inaczej wytłumaczyć sobie graniczącą z kultem fascynację rzeczowością,, solidnością, skutecznością działania?
To nie snobizm neofity* kazał Conradowi rozkoszować się atmosferą londyńskich klubów, podziwiać skrzętną zapobiegliwość kupców i sprawne, choć nieco ociężałe funkcjonowanie żeglugowych urzędów. Nie dla literackiego paradoksu zachwycał się tępogłowymi szyprami, których szacunek dla hierarchicznego porządku i niezachwiana lojalność w spełnianiu pożytecznych obowiązków urastały do rozmiarów kapłańskiego posłannictwa. Szaleństwa ślepych żywiołów—sztormy, martwe cisze i tropikalne ulewy — mniej były dla niego dramatyczne, nie tak wspaniałe, jak celowa, uparta praca ludzi, hisujących żagle, trwających na swoich posterunkach — przy kuchennym piecu w kambuzie czy za sterowym kołem. Wszystko, co opowiadał — najdziwniejsze zdarzenia, najbardziej niepokojące przygody — mierzone było miarą krzepiącego rozsądku.
A jednak nie mógł uciec, nie mógł całkiem się odciąć od tamtego. Od polskiej klątwy—czy jak to nazwać? To stało za jego wolnością, jak inny wymiar. Rzucało? cień. Omijał, jak umiał. Nazywał swoje lęki innymi słowami, wyszukiwał dla nich inne symbole. Nic nie pomagało. Zdawało mu się, że złapał czysty wiatr w żagle, że się schronił, ale płynął na uszkodzonym statku. I wiedział o tym. Musiał mieć świadomość zagrożenia 4§|tej jakiejś niewidocznej szczeliny w poszyciu czy przerdzewiałej grodzi. Czasem zdradzał się z tym niepokojem.
Nie przypominam sobie, abyśmy metaforę ucieczki Lorda Jima tłumaczyli tak, jak to czynią niektórzy eg-zegeci* Conrada; dramatem jego patriotycznego sumienia. Ta metafora była dla nas dostatecznie szeroka, by służyć -— i nam także — bez konieczności przyznawania się do
Neofita — wyznawca nowej wiary, nawrócony. Egzegeci — tu: objaśniający pisma.
157