OY
mowę miał się możliwie dobrze prezentować, oraz dwa rezerwowe na wypadek, gdyby temu pierwszemu przydarzyło się jakieś nieszczęście. Chciałem także, by wszystkie miały od trzech do czterech lat.
Spośród dwustu dwudziestu koni przeznaczonych do adopcji tylko dwadzieścia spełniało moje kryteria. Wraz z pięćdziesięcioma pięcioma innymi osobami włożyliśmy do kapelusza kartki z naszymi nazwiskami. Raz jeszcze całe przedsięwzięcie zależało do ślepego losu i wymagało kolejnego łutu szczęścia. Czekaliśmy, moi uczniowie i ja, podczas gdy prowadzący loterię odczytywał nazwiska. Dotarł do numeru czterdziestego dziewiątego, a moje nazwisko jeszcze nie padło. Pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery... Ostatnia kartka wyciągnięta z kapelusza była moja.
Wydawało się, że nasze możliwości wyboru są ograniczone. Kiedy oglądałem tego dnia konie zgromadzone w korralu, jeden z nich szczególnie przykuł mój wzrok. Był piękniejszy od pozostałych, a w jego oczach połyskiwały jaśniejsze iskierki. Kiedy się ruszał, by uniknąć kontaktu z ludźmi, robił to szybciej i bardziej energicznie niż inne mustangi. W jego budowie i sposobie, w jaki się nosił, dostrzegłem oznaki klasycznego, hiszpańskiego pochodzenia, dziedzictwo jego dumnych i silnych przodków.
Patrzył na mnie kątem oka i nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. To było tak, jakby mówił: „Trzymaj się z daleka ode mnie. Jestem dziki i taki pozostanę. Nie wiem, co tu się dzieje, to wykracza poza moje doświadczenie, i jestem pewny, że nie chcę się tego dowiedzieć".
To był Shy Boy. Nie wymyśliłem wprawdzie jeszcze dla niego tego imienia, ale mieliśmy właśnie uczynić pierwsze kroki w stworzeniu więzi tak bliskiej, jak żadna z tych, które łączyły mnie z dzikimi końmi.
Zanotowałem numer napisany na plastykowej etykietce wiszącej na końcu nylonowej linki, którą miał na szyi. Numer 212. Następnie