wypytującego sią pilnie turysty. Wsiadł więc znowu na okręt i pewnego szarego dnia (morze było czarne) pojechał wzdłuż brzegu Zelandii do Helsingor. Stamtąd jechał jeszcze trzy kwadranse powozem po szosie zawsze trochę ponad morzem, aż stanął u ostatniego i właściwego celu; był nim biały hotel kąpielowy z zielonymi okiennicami, stojący wśród skupiska małych domków, patrzący drewnianą wieżą na Sund i szwedzkie wybrzeże. Tu wysiadł, zajął jasny pokój, który dlań przygotowano, rozmieścił ma-natki w komodzie i szafie, pragnąc spędzić tu pewien czas.
Zbliżał się -wrzesień; w Aalsgaard nie było już dużo ludzi. W dużej, o belkowanym suficie, na parterze leżącej jadalni, której wTysokie okna wychodziły na werandę i morze, prezydowała zawsze gospodyni, stara panna, która miała siwe włosy, bezbarwne oczy, lekko zaróżowione policzki, słaby głos świegot-ki i starała się zawsze w sposób efektowny układać na obrusie czerwone ręce. Był tam stary pan o krótkiej szyi, z szarymi bokobrodami marynarza i siną twarzą, handlarz ryb ze stolicy, władający językiem niemieckim. Zdawał się być zupełnie zatkany i mieć skłonność do apopleksji, gdyż dyszał krótko, z przerwami, od czasu do czasu podnosił wskazujący palec z sygnetem do nosa i zatykał jedną z dziurek, by silnym sapnięciem dostarczyć drugiej trochę powietrza. Niemniej zaglądał pilnie do butelki z okowitą, która stała przy nim przy śniadaniu, obiedzie i kolacji. Poza tym byli tam jeszcze trzej rośli amerykańscy młodzieńcy z wychowawcą czy nauczycielem domowym, który w milczeniu poprawiał swe okulary i przez cały dzień grał z wychowankami w piłkę nożną. Rude ich włosy przedzielone były w środku; wszyscy mieli długie, nieruchome twarze. „Please, give me the wurst--things there!” * — mówił jeden. „That’s not wurst, that’s schinken!” * — mówił drugi i to było wszystko, co zarówno oni, jak nauczyciel wnosili do rozmowy, gdyż poza tym siedzieli cicho i pili gorącą wodę.
Tonio Kroger nie pragnął innego towarzystwa. Używał spokoju, przysłuchiwał się duńskim, gardłowym dźwiękom, jasnym i nieczystym samogłoskom, którymi porozumiewał się niekiedy handlarz ryb z gospodynią, zamieniał kiedy niekiedy z pierwszym kilka słów o stanie barometru i wstawał, by udać się przez werandę znowu na brzeg, gdzie rano spędził już długie godziny.
Czasami było tam cicho i błogo jak w lecie. Morze, leniwe i gładkie, spoczywało w smugach błękitu, zieleni i czerwieni, obsiane srebrnie migocącymi blaskami, wodorosty wysychały w słońcu jak siano, tu i ówdzie leżały chełbie parując. Pachniało trochę zgnilizną, a trochę smołą łodzi rybackiej, o którą Tonio, siedząc
na piasku, opierał się plecami, zwrócony w ten sposób, że miał przed oczyma nie szwedzki brzeg, lecz otwarty widnokrąg; ale ciche tchnienie morza owiewało wszystko czystością i świeżością.
Nastąpiły dnie szare, burzliwe. Fale schylały głowy, jak byki nadstawiając rogi do ciosu, i waliły z wściekłością w brzeg, który, jak okiem Sięgnąć,
był schlustany i pokryty lśniącą Od Wilgoci trawą morską, muszlami i naniesionym drzewem. Wśród wydłużonych wzgórków fal rozpościerały się pod o-mglonym niebem ziełonawo-pieniste dolinki; ale tam, gdzie za chmurami kryło siej słońce, leżał na wodzie białawo-aksamitny blask,
Please, give me... (łamany Jąz. angielsKO-niemieCKl) — prOSZĘ mi podać kiełbasy,
That’s not... (łamany jęz. angielsko-niemiecki) — to nie kiełbasa, to szynka,
94