smos. „Lećcie, gołębie” - pomyślałem sobie. Zaproponowali mi, abym również poleciał z nimi, w roli kronikarza; były (eż inne, nie mniej zaszczytne propozycje. Skończyło się na tym, że jeden z nich - chyba najbardziej sensowny i nawet trochę kojarzący w literaturze nawiązał ze mną rozmowę o sekretnej stronie rodzimego życia.
- Czytałem cię, i nie podoba mi się - rozpoczął ze zwykłą nadranną szczerością, z przekrzywionym krawatem na białej rządowej koszuli. - Ale powiem ci: to zaczarowany kraj.
Mruknąłem ze zrozumieniem.
- Trójkąt Bermudzki to pestka. Żadne reformy u nas nie ruszą - zapewnił mnie główny reformator.
Milcząc wierzyłem mu na słowo.
- Był pomysł odszukania jednoczącej idei. Znaleziono jedynie dzielące. - Rozejrzał się na boki. - Siary przeszkadza.
- Znajdźcie coś lepszego.
- Ja nie o tym - reformator skurczył się i nawet zrobił ruch, by odejść niezrozumiany, ale zamiast tego wykrzyknął:
- Pał Pałyczu!
Podszedł jakiś pijany Pał Pałycz. Z wyglądu - bezpieka. Ze zmarszczonym od gorzkich rozmyślań czołem. Po cywilnemu.
- Opowiedz mu o starym. On nie wierzy.
Bezpieka z przestrachem spojrzał na kierownictwo.
- No mów, skoroś zaczął - twardo rzekł reformator.
- Nazywamy to ruchomą czarną dziurą - najeżył się bezpieka. - Albo lejkiem. Krócej - chrzanocień, bezmiar zagad-kowości.
- Prawo zanikania energii - wyjaśnił reformator.
Rad jestem rozmowom o wszelkim plugastwie, ale nie z pijaną władzą.
- Metafory - podrzuciłem.
- Spotkaj się z nim - zaproponował reformator.
- Z kim?
- Ze starym. Pał Pałycz zorganizuje.
- Zasysa - skrzywił się w uśmiechu Pał Pałycz, pokazując popsute zęby poprzedzielane złotymi. - Jak UFO.
- Nie pracuję dla rządu - uprzedziłem ugodowo.
- Osobista prośba - podkreślił reformator.
Bywa, że siedzisz sobie na balkonie, pijesz herbatę, prowadzisz rozmowę z przyjaciółmi, na duszy spokój, radość, nic nie zapowiada nieszczęścia, gdy nagle ciemnieje w oczach, czernieje w przyrodzie, zrywają się wrogie wichry, słychać tupot, w ciągu sekundy pustka, wszystko we krwi. Nie ma więcej herbaty, marzeń, przyjaciół. Po herbatę stoją kilometrowe kolejki, balkon się sypie, przyjaciele zesrali się od okropności życia.
I myślisz sobie wśród tych wszystkich wspaniałości:
- Dziękuję Ci, Boże, za naukę, dziękuję za to, że mnie doświadczasz.
Rankiem zbudziłem się, jak gdyby ktoś mnie szturchnął, z wyraźnym odczuciem: jestem wrogiem narodu. Lampa podejrzanie kołysała się pod sufitem. Pomyślałem sobie: za dużo wypiłem. Z nerwów, z powodu spotkania z władzą. Wciąż tylko udajemy, że władzę mamy w nosie. Zaniepokojony zeskoczyłem z łóżka przed szafę z lustrem, trzepnąłem w zaspane policzki. Z lustra ponuro łypała na mnie niemyta gęba wroga narodu.
„No to koniec! - postanowiłem. - Pełna klapa albo cała naprzód!”
Już wcześniej - jeśli mam być szczery - nie byłem narodowym bratem-swatem, nie roniłem łez ze świadomości bycia razem. Znam chwile podejrzliwego obwąchiwania narodu, nawet napady mdłości. Poradziłem sobie jednak z nimi i żyłem dalej jak wszyscy, z tępą nadzieją na coś.
Teraz wszystko wygląda inaczej. Położyłem się znowu, zasnąłem w smutku, spałem długo, bez snów, obudziłem się w południe - znowu jako wróg narodu. Ale nie w tym starym