nowych gości rowerami i powozami i słychać było już na dole strojenie skrzypiec i próbne dźwięki nosowe klarnetu. Bal zapowiadał się świetnie.
Niewielka orkiestra zagrała marsza: stłumione, rytmiczne dźwięki przenikały na górę; zaczęto tańce polonezem. Tonio Kroger siedział jeszcze chwilę i słuchał. Kiedy jednak tempo marsza przeszło w takt walca, wstał i wymknął się cicho z pokoju.
Z korytarza, gdzie leżał jego pokój, można było małymi schodkami dostać się do bocznych drzwi wyjściowych. Obrał tę drogę skrycie i ukradkiem, jakby znajdował się na zabronionej ścieżce, omackiem szedł Wśród ciemności, nieodparcie pociągany przez tę głupią i błogo kołyszącą muzykę, której dźwięki dochodziły doń już wyraźnie, nie stłumione.
Weranda była pusta i nie oświetlona, ale szklane drzwi do sali, gdzie paliły się jasno dwie wielkie, mocnymi reflektorami opatrzone lampy naftowe, były otwarte. Tam Tonio Kroger wśliznął się na palcach i złodziejska rozkosz, że oto stoi w ciemności i przez nikogo nie widziany podpatruje tańczących W świetle, przebiegała mu ciarkami po skórze. Pochopnie i pożądliwie wybiegały spojrzenia na spotkanie tych, których szukał...
Wesołość, zda się, rozwinęła się w pełni, choć zabawa trwała ledwie pół godziny; ale uczestnicy przyszli już rozgrzani i podnieceni po dniu spędzonym wspólnie, beztrosko i szczęśliwie. W pokoju z fortepianem, który Tonio Kroger mógł objąć wzrokiem, odważywszy się zrobić krok naprzód, kilku starszych panów pijąc i paląc siedziało przy kartach, inni zaś z małżonkami siedzieli na przodzie i pod ścianami sali na pluszowych fotelach i przyglądali się tańcom. Opierali ręce na rozstawionych kolanach i z wyrazem zadowolenia nadymali policzki, gdy matki w stroikach na głowie, z rękoma skrzyżowanymi pod piersiami i z przechyloną na bok głową spoglądały w gwarny tłum młodzieży. Wzdłuż jednej ze ścian sali stało podium, gdzie muzykanci robili, co mogli. Była tam nawet trąba, dmąca z pewną ociągliwą ostrożnością, jakby bała się własnego głosu, który mimo to co chwila załamywał się i brał górę... Jedne pary falowały i krążyły dokoła, inne przechadzały się po sali. Goście nie mieli strojów balowych, lecz ubrani byli jak w letnią niedzielę na zamiejskiej wycieczce — kawalerowie paradowali w garniturach skrojonych po małomieszczańsku, po których było widać, że szanowano je przez cały tydzień, dziewczęta w jasnych, lekkich sukienkach z bukiecikami u boku. Kręciło się po sali też kilkoro dzieci, które tańczyły na swój sposób, nawet gdy muzyka przestawała grać. Długonogi jegomość w surducie jaskółczego kroju, prowincjonalny lew w okularach, z ufryzowanymi włosami, adiunkt pocztowy czy coś podobnego, ucieleśnienie komicznej figury z duńskiego romansu, zda' wał się być aranżerem i komendantem balu. Wiecznie śpieszący, spocony, całą duszą oddany sprawie, był wszędzie jednocześnie, uwijał się niezmordowanie po sali, stawiając kunsztownie naprzód palce przy stąpaniu i krzyżując w sposób zawiły stopy, tkwiące W gładkich i spiczastych trzewikach wojskowych, wymachiwał w powietrzu rękami, wydawał rozkazy, wykrzykiwał na muzykę, klaska! W dłonie ł Z3 każdym razem fruwały wstążki wielkiej, barwnej kokardy, którą jako oznakę godności przymocowaną miał do ramienia i ku której niekiedy odwracał miłośnie w przelocie głowę.
Otóż i para, która przeszła dziś w świetle słonecznym obok Tonią liiógera. Ujrzał znów owych dwoje i przestraszył się z radości, dostrzegłszy ich niemal jednocześnie. Janek Hansen stał tuż ObUK niegO PIZY drzwiach; rozkraczony, nieco w przód pochylony, p'J-
100
101