DZIECI
Z TIMPELBACH
M iędzy dwunastym a trzynastym rokiem życia Willy był strasznym nicponiem. Wszyscy się go bali. Oczywiście należał wtedy do „Piratów” — bandy urwisów, których kawały i występki codziennie wzbudzały zdumienie i wściekłość mieszkańców Timpelbach.
Ani ja, ani żaden z moich przyjaciół nie mieliśmy nic wspólnego z „Piratami”. Oczywiście nie byliśmy aniołkami i nieraz zbieraliśmy cięgi od rodziców, jednak od „Piratów” stroniliśmy, uważając niektóre ich występki za idiotyczne.
Ich przywódcą był niejaki Oskar Stettner, syn rzeź-nika z ulicy Moines — czternastoletni spryciarz, nieprawdopodobnie silny jak na swój wiek. Nazwano go „Czerwonym Oskarem”, bo pomagał czasami ojcu w rzeźni. Przez jakiś czas stary Stettner próbował ujarzmić syna, karząc go straszliwie za najmniejsze wykroczenia. Ale Oskar miał skórę tak twardą, że ojciec rychło zrezygnował z bicia. Wtedy dopiero nicpoń triumfował, a bezczelność jego „Piratów” przekraczała wszelkie granice.
Pewnego dnia odkręcili po kryjomu korek od pompy przeciwpożarowej na Kozim Placu. Spowodowało to prawdziwą powódź. Wieśniaczki przybyłe na targ brodziły w wodzie, która porwała ich kosze z warzywami. Przeznaczone na sprzedaż kury i króliki potopiły się w klatkach. Bywalcy piwiarni Ratuszowej porzucali w popłochu kufle, uciekając przed zalewającą ich wodą.
I tym razem sprawców nie wykryto. Mało tego — nazajutrz dyrektor szkoły, pan Beese, zebrał nas wszystkich na dziedzińcu szkolnym i wygłosił złowieszczą mowę: „Nędznicy! —krzyknął — powinniście się wstydzić. Skoro jednak upieracie się w takim zachowaniu, uprzedzam was, że poniesiecie surowe konsekwencje. Dopóki nie wydacie sprawcy tych aktów wandalizmu, które nie są ani śmieszne, ani dowcipne, będziecie zostawać o godzinę dłużej w szkole. I na tym się nie skończy! Strzeżcie się!”
Henry Winterfeld „Dzieci z Timpelbach