Być może jest to zdrowy objaw. Głębokie zainteresowanie teologią nie jest pożądaną cechą u przeciętnego wiernego, a zwykły podatnik nie powinien sobie w gruncie rzeczy zaprzątać głowy problemem natury władzy albo zaletami dwuizbowych ciał ustawodawczych. I chociaż Kościół i państwo są w końcu uzależnione od takich abstrakcyjnych spraw, rozsądnie będzie pozostawić je specjalistom, jeżeli wszystko układa się pomyślnie. Przeciętny naukowiec powie, że własne doświadczenie oraz zdrowy rozsądek dają mu pojęcie o tym, co robi, i dopóki nie spróbuje wejrzeć w najgłębsze podstawy poznania, chętnie pozostawi wysoce specjalistyczną dyskusję na temat istoty nauki samozwańczemu autorytetowi filozofów nauki. Prosta, zdrowa, rozsądna mądrość wskaże mu właściwą drogę.
A jednak to lekceważenie, a nawet pogarda, z jaką pracownicy naukowi odnoszą się do filozofii nauki, trochę dziwi. W końcu zajmują się oni działalnością bardzo trudną, abstrakcyjną i wysoce intelektualną i potrzebują wszelkich możliwych wskazówek, jakich może dostarczyć teoria ogólna. Oczywiście te zasady ogólne mogą się w praktyce okazać mało pomocne, choć należałoby się spodziewać, że zostaną włączone do programu nauczania młodych naukowców, tak jak studentów medycyny uczy się fizjologii, a młodych, obiecujących pracowników aparatu państwowego zachęcano niegdyś | do czytania Republiki Platona. Skąd młody naukowiec, który po ukończeniu studiów wchodzi do laboratorium, ma wiedzieć, jak należy postępować, by dokonywać odkryć naukowych, skoro nie nauczono go, na czym polega różnica między naukową i nienaukową teorią? Nawet biorąc w pełni pod uwagę początkowe uprzedzenie, z jakim naukowcy odnoszą się do filozofii spekulatywnej, oraz wychodzące już z mody przekonanie, że pewne idee ogólne same, bez specjalnego szkolenia dotrą do wy-
38
I kształconego, kulturalnego człowieka, uważam, że
I jest to zjawisko dziwne i znaczące.
Faktem jest, że prowadzenie badań naukowych jest, w odróżnieniu od treści teoretycznej danej dziedziny naukowej, sztuką praktyczną. Sztuki tej uczymy się nie z książek, lecz przez naśladownictwo i doświadczenie. Naukowcy szkolą się metodą czeladniczą, opracowując swoje prace doktorskie pod nadzorem bardziej doświadczonych uczonych, a niecna kursach metafizyki fizyki. Świeżo upieczony magister otrzymuje swój „problem”: „Niech pan zaobserwuje, w jaki sposób ciśnienie oddziaływa na strukturę pasmową składników od III do V; wydaje mi się, że dotychczas tego nie zrobiono, a byłoby rzeczą interesującą przekonać się, czy wyniki będą odpowiadały teorii pseudopotencjalnej.” Następnie przy wydatnej pomocy, zachęcie i krytyce młody naukowiec instaluje aparaturę, dokonuje pomiarów, obliczeń itp., a we właściwym czasie pisze pracę i zyskuje sobie miano wykwalifikowanego specjalisty. Zauważmy jednak, że w żadnym momencie nie wymaga się od niego studiów nad logiką formalną i nikt nie oczekuje, by bronił swej tezy krok po kroku metodą dedukcyjną. Egzaminatorzy mogą go zapytać, dlaczego w trakcie przeprowadzania dowodu postawił jakieś szczegółowe twierdzenie albo będą dociekać rzetelności jakiegoś pomiaru. Mogą nawet poprosić o ocenę wartości jego własnego „wkładu” w całość problemu. Ale nie będą go pytać o to, czy uważa fizykę za absolutnie prawdziwą lub czy ma obecnie dane po temu, by uwierzyć w istnienie świata zewnętrznego, jak również nie zapytają go, w jakim sensie obserwacja zjawisk przemawiających na korzyść danej teorii stanowi jej potwierdzenie. Egzaminatorzy przyjmą, że kandydat operuje tym samym co oni językiem i że podporządkował się zasadom obowiązującym w danej dyscyplinie. W gruncie rzeczy żaden naukowiec nie wątpi, że teorie spraw-
39