starczyć. Nie mam ochoty znowu gdzieś łazić i maglować w te i we wte moje dzieciństwo. Było jak było, nic tego przecież nie zmieni. Ale skoro ktoś mówi mi, że mam coś zrobić, to ja to zrobię. Nie można oszukiwać, nie można odmawiać. Trzeba dotrzymywać słowa. Obiecałam, że pójdę, to pójdę. Tylko żeby cholera było gdzieś blisko.
2) Mój mąż ma depresję - czyli prawdziwy początek
Jest wczesnowiosenne przedpołudnie. Siedzę w gabinecie psychiatry, do którego za nic w świecie nie chciał przyjść mój mąż. To przedpołudnie miało miejsce pięć lat wcześniej niż to już opisane Zapisałam się do psychiatry, bo tak mi doradziła miła pani w poradni, do której zadzwoniłam i opowiedziałam, co trapi mojego męża. On oczywiście nie przyjdzie, ale z chęcią przyjdę ja, dowiem się co i jak i mu pomogę. Bo przecież tak dalej być nie może. Jego depresja rozwala nasze małżeństwo, całymi dniami widzę jego plecy i nie słyszę ani jednego słowa, pomimo, że ja wylewam ich z siebie tysiące. Jeśli już rozmawiamy, to się kłócimy. O wszystko. Czasami on pomaga sobie alkoholem, ale w jego stanie, to oczywiste. Przecież nie pije od rana, jak wypije, idzie spać i nie urządza awantur. Spoko. To na pewno depresja.
Pan doktor wypytuje mnie o różne rzeczy. O to i tamto. I o owo. I mówi:
- Wie pani, sprawa jest oczywista. Pani ma wszelkie cechy osoby współuzależnionej, a z tego co pani opowiedziała o mężu -zadając sobie zresztą dużo trudu, aby wypadł on w pani relacji jak najlepiej - wynika, że jest on najprawdopodobniej uzależniony od alkoholu. I nim nie będziemy się tutaj zajmować, tylko panią.
Chciałam wyjść. Co ten facet gada? Jaki alkoholizm? Ostatnio było tylko piwo. Przecież ja tu nie przyszłam zajmować się sobą. I co teraz będzie?
Spotkań z psychiatrą było jeszcze cztery. Może pięć. Na ostatnim na jakie przyszłam, usłyszałam:
- Teraz są dwie możliwości. Albo pani mąż przyjdzie się leczyć, albo wniesie pani pozew o rozwód. Jedno z dwojga.
Mój mąż na mój wniosek o leczenie powiedział-.. No mniejsza o to, co dokładnie powiedział, w każdym razie na żadne leczenie nie poszedł. A ja nie złożyłam żadnego pozwu rozwodowego. Nie będę się rozwodzić z byle powodu. Z czasem na pewno będzie lepiej. Pożyjemy, zobaczymy.
Minął rok. Koszmarny. Było coraz gorzej- Żyłam, odliczając czas od jednego picia do drugiego (dzisiaj wtorek, pił do wczoraj od piątku, to jeszcze dzionek, powinno być spoko), zrzędząc, płacząc, nienawidząc siebie i jego. Mój syn dorastał gdzieś w tym wszystkim, tak obok, bo cała moja uwaga i resztki energii skupione były na radzeniu sobie z mężem. Na tłumaczeniu mu. Na szukaniu butelek - dowodów. Na pucowaniu mieszkania, żeby było przyjemnie. Na zarabianiu kasy, żeby na wszystko wszystkim starczyło. Tylko mnie w tym wszystkim już prawie nie było. Czułam jak ginę. Chciałam zginąć. Ale w jakimś momencie postanowiłam, że się nie dam. Znowu gdzieś zadzwoniłam. Jeśli on jest alkoholikiem, a ja jestem współuzależniona, to przynajmniej zrobię coś ze swoim współuzależnieniem. Powinno się dać coś zrobić. Musi się dać. Trafiam na terapię dla osób współuzależnionych-
Zaczynam ratować swoje życie. Zaczynam widzieć rzeczy, których nie chciałam widzieć. Tu po raz pierwszy uświadamiam sobie, jak bardzo picie mojego ojca i współuzależnienie mojej mamy, zdeterminowały moje dalsze życie. Tu po raz pierwszy słyszę, że jestem DDA. Co zrobić. Mogło być gorzej. Mogło mnie nie być.
To jasne, że kiedy trafiłam na terapię, miałam tylko jeden cel: żeby mój mąż przestał pić. Wychodziłam z tej terapii z pijącym mężem (podjął 2 razy próbę leczenia, ale bez sukcesu), decyzją o rozwodzie i z niesamowitym odkryciem: że nie mamy zmieniać innych, tylko siebie. To była ta pierwsza terapia, o której z całą pewnością mogę powiedzieć: ocaliła mi życie. Bez niej, nie wiem co by się stało. Naprawdę nie wiem.
Potem był rozwód, zostaliśmy z synem sami. Zobaczyłam, jakie spustoszenia poczyniły w życiu moim i Kuby ostatnie lata. Byłam przerażona tym co działo się ze mną i tym, co działo się z moim synem. Wcale nie było tak dobrze. No i znowu gdzieś zadzwoniłam.
DDA Autoportret 81