mimo woli chwieje się na pierwszym, na drugim przedstawieniu, bardzo mnie to emudj na trzecim wynoszony Jest pod niebiosa, ogarnia mnie radość. Na-I stępnego ranka wskakuję do powozu, aby szukać Sedainc’a; było to zimą,mróz był siarczysty; jadę wszędzie, gdzie mam nadzieję go znaleźć. Dowiaduję się, że jest gdzieś na Przedmieściu Świętego Antoniego, każę się tam zawieźć. Zastaję go, rzucam mu się na szyję; tracę głos, łzy ciekną mi po policzkach. Oto j człowiek czuły i mierny. Sedaine, nieruchomy i chłodny, patrzy na mnie i mówi: „Ach! panie Diderot, jakże jesteś piękny”. Oto obserwator i człowiek genialny.
Opowiadałem o tym kiedyś przy stole u człowieka, którego wielkie talenty przeznaczały do najwyższych godności w państwie, u pana Neckera1’. Było dość dużo ludzi pióra i między innymi Marmontel *°, którego lubię i który darzy ornie wzajemnością. On to właśnie zwrócił się do mnie z ironią: „A więc sądzisz pan, że jeśli Woltera głęboko zasmuca proste opowiadanie o nieszczęściu, a Sedaine zachowuje zimną krew na widok przyjaciela tonącego we łzach, Wolter jest człowiekiem miernym, a Sedaine genialnym”. Zmieszał mnie ten przytyk i język mi się poplątał, ponieważ człowiek tak czuły jak ja traci dowcip przy lada drobnostce i odnajduje go dopiero w bramie. Ktoś inny, opanowany i chłodny, odpowiedziałby Marmontelowi: „Pańska uwaga lepiej by wypadła w innych ustach; nie jesteś pan bardziej uczuciowy od Sedaine’a, a stworzyłeś równie wiele pięknych rzeczy; zajmując się tym co i on rzemiosłem, zostawić mógłbyś swemu sąsiadowi troskę o bezstronną ocenę jego zasług. Ale nie chcąc przekładać Sedaine’a nad Woltera ani Woltera nad Sedaine’a, czyż mógłbyś mi pan powiedzieć, co by mogło wyjść z głowy autora Filozofa mimo woli, Pe-zertera i Ocalonego Poryta, gdyby zamiast przez trzydzieści lat gaalć wapno i tłuc kamienie*1 poświęci! był cały ten czas, tak jak Wolter, pan i ja, na lekturę i rozmyślania nad Homerem, Wergilim, Tassem, Cyceronem, Demostenesam i Tacytem? Nigdy nie nauczymy się widzieć tak jak on, a on nauczył się mówić tak jak my. Patrzę na niego jak na jednego z, potomków Szekspira, tego Szekspira, którego nie porównam ant z Apollonem Belwederskłm, ani z Gladiatorem, ani z Antinousem, ani z Heraklesem Glykona, ale ze Świętym Krzysztofem z katedry Notre-Dame, bezkształtnym kolosem po prostacku wyrzeźbionym, ale za to tak wielkim, że między jego nogami przejdziemy wszyscy, nie zawadzając głową o wstydliwe części.”
Ale oto jeszcze jedno opowiadanie, W którym pokażę ci, jak ten sam człowiek wydał się w jednej chwili płaski i ograniczony, a w chwilę potem wspaniały, dzięki zimnej krwi, którą odzyskał.
Pisarczyk jeden, którego imię zataję **, wpadł w skrajną nędzę. Miał on brata, bogatego teologa. Spytałem biedaka, czemu brat mu nie pomaga. „Mam wobec niego — odpowiedział — ciężkie przewiny”. Uzyskałem pozwolenie odwiedzenia jego teologicznej mości. Idę. Zapowiadają mnie; wchodzę. Oświadczam teologowi, że przyszedłem mówić z nim o bracie. Chwyta mnie na to gwałtownie za rękę i oświadcza, że człowiek poważny znać powinien sprawę, której podejmuje się bronić; potem zapytuje mnie wręcz: „Czy znasz pan mego brata? — Sądzę, że go znam. —- Czy wie pan, jak sobie wobec mnie poczynał? — Tak sądzę. — Tak pan sądzi, a więc pan wie..." I oto mój teolog ze zdumiewającą gwałtownością i pośpiechem zarzuca mnie opowiadaniem o postępkach, coraz okrutniejszych i bardziej oburzających. Miesza mi się w głowie, czuję się przy-
m