Ta propaganda stała się przedmiotem komentarzy już w czasie działań przedwyborczych, niemal od początku towarzyszyła jej refleksja meta-propagandowa. „Gazeta Wyborcza” nie tyle polemizowała z tym, co głosiła agitacja partyjna (przepraszam, koalicyjna), ile wskazywała na jej mechanizmy, ujawniała reguły działania (by wspomnieć cenne artykuły Jana Lityńskiego i Teresy Boguckiej). Powstała sytuacja godna zastanowienia; propaganda owa wyjść miała poza wypraktykowane komunistyczne wzory, okazywała się jednak ich niewolnicą. Miała być czymś nowym, i w jakimś sensie była, ale równocześnie ciążenie tradycji okazywało się tak silne, że owa nowość nie mogła się wykrystalizować, a w konsekwencji techniki propagandowe nie były w stanie sprostać nowo powstałemu układowi rzeczy. Chodzi tu wszakże o coś więcej niż tylko o nie, propaganda ta jest przede wszystkim dokumentem pewnego stanu umysłów, jest wyrazem pewnej mentalności. Stanowi świadectwo położenia, w jakim znalazła się ideologia komunistyczna — w Polsce, ale chyba nie tylko w Polsce.
Zasadniczą właściwością tej propagandy było — zgodnie z tradycją — nastawienie na manipulację. Jak się zdaje, przedstawianie własnych kandydatów i — przede wszystkim — własnego programu miało grać (i rzeczywiście grało) mniejszą rolę; nie wiem, w jakiej mierze działo się tak na skutek świadomie przyjętych decyzji, na ile zaś z racji faktu, że z różnych powodów partia do formułowania idei pozytywnych okazała się niezdolna, a oddziaływanie praktyk propagandowych lat ostatnich było tak wielkie, że nie można się było od nich wyzwolić. Niezależnie od przyczyn, jakie
0 tym decydowały, manipulacja była siłą napędową tej propagandy. Przybierała różne postacie i występowała w różnym nasileniu.
Zaczęła się wcześniej niż właściwa kampania wyborcza, naprawdę była więc na początku. Niczym innym przecież jak manipulacją było wylansowanie problemu ustawy o przerywaniu ciąży właśnie w tym momencie, w którym się pojawił. I to w postaci tak prowokacyjnie nieprzemyślanej, rażąco ostrej
1 mającej szanse po temu, by antagonizować społeczeństwo. Projekt ustawy, gdyby stał się—a takie niewątpliwie były intencje—składnikiem wyborczej rozgrywki, rozbiłby elektorat opozycji i jej kandydatów stawiał w sytuacji bez wyjścia. Opowiedzenie się za ustawą w jej nowej wersji zyskiwałoby poklask pewnych grup, ale budziłoby zdecydowanie negatywną reakcję grup innych, a na tym skorzystałby ktoś trzeci. Rzecz pomyślana została chytrze, ale też krótkowzrocznie; nie liczono się — jak wielekroć w trakcie tej kampanii — z mądrością społeczną, która zgodnie uznała, że ta trudna i poważna sprawa nie nadaje się na przedmiot przedwyborczych dyskusji.
Skoro ta akcja się nie powiodła, trzeba było uciec się do wątków i gierek bardziej wypróbowanych, mających za sobą starą tradycję. A więc zaczęto wprowadzać coś w rodzaju szumu w kampanię „Solidarnościową”. Chodziło nie o przeciwstawienie rzeczowych, czy choćby tylko retorycznych argumentów, sprawą pierwszoplanową stało się zakłócanie komunikacji. A temu służyło przede wszystkim werbalne zacieranie różnic między kampanią jednej i drugiej strony. Zjawisko to miało głębszy i rozleglejszy charakter, wpływało na pewne pozorowane opcje. Wielu kandydatów Komitetu Obywatelskiego odwoływało się do wartości religijnych. Ale robiła to także część zabiegających o fotele poselskie i senatorskie przedstawicieli partii i jej sojuszników, różnice bowiem miały się zatrzeć. Jeszcze nie tu miejsce, by analizować fenomen tak daleko posuniętej niepryncypialności ideologicznej, zacieranie granic było jednak manipulacją ważną i łatwo zauważalną1.
Następnym jej przejawem było swoiste rzutowanie na „Solidarność” tego negatywnego obrazu partii, jaki funkcjonuje w społeczeństwie. Partia była autokratyczna, ale teraz już nie jest, taka zaś stała się „Solidarność”, która z góry wyznacza swoich kandydatów i poucza, by głosować tylko na nich. Czasem rzecz formułowano jeszcze wyraziściej, dodawano bowiem: partia taka była przedwczoraj (a więc kiedy, może aż za Stalina?), „Solidarność” zaś taka jest dzisiaj. Stąd w pseudoankietach przedwyborczych, emitowanych wielokrotnie w programie telewizyjnym, stawiano rzekomo przypadkowym osobom pytanie: skreślisz kogo ci każą, czy też będziesz głosować mądrze? Każdy oczywiście odpowiadał, że mądrze, a więc — w domyśle — nie tak, jak swym zwolennikom zaleca Komitet Obywatelski. Niekiedy stawiano kropki nad „i”. Bodaj Urban oświadczył, że takiej partii w duchu bolszewickim jak „Solidarność” nie było już w Polsce od dawna. Przedstawiano ją po prostu jako karykaturę PZPR z jej gorszych i jakże już odległych czasów. I odnoszono do niej terminy, które stosują się wyłącznie do komunistów (np. szeroko lansowany koncept z „nomenklaturą Wałęsy”).
Ale na tym nie koniec. Ostatnie dni przed 4 czerwca ubarwił nowy (choć w istocie stary jak PRL) wątek: „Solidarność” jest na zachodnim żołdzie, prowadzi swą kampanię wyborczą za obce pieniądze, co ogranicza naszą
137
Osobny pod-styl w obrębie propagandy koalicyjnej stworzyli działacze OPZZ. Ich sposób mówienia stanowi kontynuację tego, co przedstawiali wcześniej, także przy okrągłym stole. Praktykują oni agresywny styl insynuacyjno-roszezeniowo-demagogicz-ny; można go nazwać — od nazwiska jednego z mistrzów — stylem Martyniuka.