życia i kultury. Nawet przeraźliwie czysty stambulski Hilton nie jest wyzuty z wszelkich aspektów kultury tureckiej (kelner serwujący koktąjle nosi charakterystyczne spodnie, przynąjmniej tak było w 1968 roku). Dla niektórych znanych mi Europejczyków atrakcję pierwszej klasy stanowi amerykańska autostrada, im bardziej pusta, tym lepiej - przez to staje się bardziej amerykańska.
Daniel Boorstin pierwszy zajmował się tą problematyką. W jego ujęciu na płaszczyznę analityczną zostąje wprowadzona nostalgia za przeszłością, kiedy to podział na klasy był klarowny, a wartości społeczne prostsze, oparte na takiej wizji prawdy i fałszu, która kulisom przeciwstawia fasadę. To klasyczne stanowisko, jakkolwiek wyższe pod względem moralnym od tego, które tu przedstawiam, nie prowadzi ku naukowym studiom nad społeczeństwem. Podejście Boorstina i podobnych mu intelektualistów nie przyda się ani w analizie ekspansji klasy turystycznej w warunkach modernizacji, ani w analizie międzynarodowego rozwoju działań i struktur istniejących dla turystów - a są to zmiany społeczne, które sam Boorstin odnotowuje. Boorstin nie tyle zmaga się z wysuniętymi przez siebie kwestiami, ile raczej prezentuje nienową postawę turystyczną: zdecydowaną, graniczącą z nienawiścią, niechęć w stosunku do innych turystów, niechęć, która sprawia, że jeden człowiek zwraca się przeciw drugiemu z porównaniem: oni są turystami, ja nie20.
Postawa turystyczna i wytwarzający ją układ społeczny przyczyniają się do destrukcji solidarności międzyludzkiej, co stanowi znamienną cechę życia wykształconych mas społeczeństwa nowoczesnego. Postawę tę szczególnie trafnie wyraził Claude Lćvi-Strauss:
Nienawidzę podróży i podróżników. A oto zabieram się do opowiadania o moich wyprawach. Lecz jakże długo trwało, zanim się na to zdecydowałem! Piętnaście lat minęło, od kiedy opuściłem Brazylię po raz ostatni. Przez wszystkie te lata snułem wielokrotnie projekty napisania tej książki, ale za każdym razem powstrzymywało mnie uczucie zawstydzenia i niesmaku. Zastanawiałem się, czy należy drobiazgowo opowiadać o tylu bezsensownych szczegółach i błahych zdarzeniach? Fakt, że w osiągnięcie przedmiotu naszych badań trzeba włożyć tak wiele wysiłku i próżnych zabiegów, nie podnosi ich ceny i należałoby go raczej uznać za negatywną stronę naszego zawodu. Prawdy, których poszukujemy, udąjąc się tak daleko, nabierąją wartości dopiero po oczyszczeniu ich z tego osadu. Można oczywiście poświęcić sześć miesięcy podróży, wyrzeczeń i przejmującego wstrętem znużenia na zdobycie nieznanego mitu, nowej reguły małżeńskiej, kompletnej listy nazw klanów (co zabiera kilka dni, czasem kilka godzin), lecz czy te wypalone żużle pamięci: „O godzinie 5 minut 30 rano wpłynęliśmy do portu Recife; mewy skrzeczały, flotylla kupców egzotycznych owoców tłoczyła się wokół statku” - czy wspomnienie tak ubogie zasługuje na to, żebym wziął pióro i je utrwalił?
A jednak ten rodząj opowieści spotyka się z życzliwym przyjęciem, którego nie umiem sobie wytłumaczyć21.