plik


245 VII Leżała na otomanie bezmyślnie zapatrzona w sufit,gdy Janowa przyszła powiedzieć,że pan z Krosnowy przyjechał i czeka w saloniku. –To dobrze,zaraz przyjdę!– zawołała tak żywo,że aż się zarumieniła i długo patrzyła w lustro i poprawiała sobie włosy,nim wyszła. Andrzej zerwał się z krzesła,pocałował ją w rękę i usiadł znowu,w roztargnieniu pokrę- cając wąsy. – Co się z panem dzieje,czy pan chory?chciałam już dzisiaj z zapytaniem posłać Rocha. –Zdrów jestem,nawet zupełnie zdrowy jestem,tak...tak...–mówił urywanie,podniósł się i patrzył na nią wahająco. –Pan taki strasznie zmieniony!...–spostrzegła jego dziwną,sinawą bladość,oczy podkrą- żone i świecące gorączką,usta białe i popękane. Nie odpowiedział,zrobił kilka bezcelowych kroków,strzepnął kurz z serwety na stole, przekręcił nieco abażur,przystanął.Patrzał się teraz prosto w jej oczy,ale takim zmęczonym, bezbrzeżnie żałosnym wzrokiem,że zatrzęsła się z trwogi.Drżącymi rękoma rozpiął surdut i długo szukał portfelu,z którego wyjął niewielki,w długiej kopercie list i podał jej.Potem upadł na krzesło jakby z absolutnego braku sił,oparł czoło o stół i szeptał głucho: – Niech pani przeczyta,niech pani przeczyta,niech pani...–urwał,brakło mu głosu i sił do mówienia. Janka najspokojniej wzięła list i czytała: „Panie!Bardzo życzliwa osoba poczytuje sobie za święty,chrześcijański obowiązek prze- słać panu ostrzeżenie:Ta,której pan dajesz swoje nazwisko,która ma być matką twoich dzie- ci,żoną twoją,jest najpospolitszą awanturnicą.Że była w teatrze,wie pan o tym,ale o tym,że była kochanką niejakiego Kotlickiego,później Głogowskiego,literata,a w końcu Niedziel- skiego,zwykłego szubrawca teatralnego,o tym zapewne szanownemu panu nie zdążyła jesz- cze powiedzieć ta,która z taką pogardą patrzy na świat i zwykł ych uczciwych ludzi.Nie po- wiedziała prawdopodobnie i o przyczynach,jakie ją zmusiły szukać przed hańbą ucieczki w samobójstwie.Spytaj się jej pan. Załączam adres osoby,u której mieszkała w Warszawie,ta panu może bliższe,ciekawsze szczegóły opowiedzieć.Później,kiedy pan odtrąci ją od siebie,kiedy odetchnie powietrzem czystym i uspokoi się,osoba,która pana ostrzega,da się poznać,żebyś wiedział,kto czuwa nad twoim nazwiskiem,a przede wszystkim,nad twoim szczęściem ”. Podpisu nie było żadnego,data sprzed trzech dni.Janka czytała wolniej,coraz wolniej,od- rywała oczy od listu,patrzyła chwilę przed siebie,oddychała głęboko i czytała dalej,chwila- mi nie rozumiejąc nic,bo litery zlewały się w jedną czarną plamę i krew z takim szumem napływała do głowy i huczała w skroniach,że chwiało się z nią wszystko. Upadła na krzesło,taki okrutny spazm żalu ścisnął jej serce.Opuściła głowę bezwładnie, bo wszystka moc ją odbiegła,tylko załzawionymi oczyma patrzyła w próżnię i zdawało się jej,że słyszy jakiś potwarczy,nieubłagany głos,mściwie krzyczący: –Była kochanką Kotlickłego!Głogowskiego!Niedzielskiego!– i ten głos smagał ją okropnie,rozdzierał jej wprost mózg hukiem i rozprężał wszystkie tętnice bólem. Andrzej patrzał na nią i pił spojrzeniem z jej źrenic każdy błysk i każde uczucie. –Czy to...prawda?...–zapytał wolno,ale tak wolno i ciężko,jak pyta umierający.Pot za- lewał mu oczy świecące krwawo i rozpaczliwie,opierał się o stół,bo wydawało mu się,że zaraz padnie i umrze. Nie odpowiedziała,tylko patrzyła na niego takim dziwnym,okropnym wzrokiem,pełnym krzyku i rozpaczy,że zadrżał,jakiś błysk nadziei przeleciał mu przez mózg:usta,oczy,cała twarz zaczęła mu latać,rękoma bił powietrze nie mogąc tchu złapać i nagła,oślepiająca, śmiertelna radość niby burza zerwała się w nim;nie mógł mówić,trząsł się ze wzruszenia i rzucił się jej do nóg z okrzykiem jakimś dzikim i zaczął okrywać jej stopy i suknię pocałun- kami. Odsunęła go łagodnie,podniosła z ziemi list i oddała;a kiedy odbierał go nie rozumiejąc nic,pochyliła się szybko,pocałowała go w rękę i wyszła .z pokoju. Stał osłupiały,zmartwiały,nieprzytomny i patrzył na drzwi,którymi wyszła. – A!a!a!...– wyrwało mu się z gardła.Ubrał się cicho i wyszedł. Siadał do sanek nieprzytomny i patrzył na stada wron,tłukących się po drodze,po kupach końskiego nawozu,uciekały przed końmi i opadały z powrotem na dawne miejsca.Obejrzał się za nimi. –Walek!gdzie ty jedziesz?Przecież mówiłem,że jedziemy do Bukowca!–zawołał ostro, spostrzegłszy,że jadą lasem. – Adyć,jaśnie panie,przecie jedziemy z Bukowca. –Głupiś,zawracaj do Bukowca!To idiota dopiero!...–dokończył ciszej i gdy stangret spełnił rozkaz i wykręcił,Andrzej zaczął naciągać machinalnie rękawiczki,a kiedy w parę minut zatrzymali się przed stacją,wysiadł,poszedł na górę i zadzwonił najspokojniej.Dopie- ro zobaczywszy Janową,która mu drzwi otworzyła,ocknął się,przypomniał sobie wszystko, zatrząsł się cały i uciekł,rzucił się do sanek i krzyknął: – Ruszaj!...prędzej!...– konie pomknęły tęgim kłusem. –Prędzej!...–wołał,wyrwał Wałkowi bat z ręki i z całą wściekłością bił konie,aż zaczy- nały stawać dęba i rżeć. –Prędzej!...prędzej,psiakrew,prędzej!...–krzyczał ochrypłym głosem i bił zapamiętale. Wreszcie upadł w sanie,zatkał sobie usta futrem,żeby nie krzyczeć ze strasznego bólu,jaki mu żarł duszę. –Ta święta!Janka!jego narzeczona,jego ideał,jest...Jezus!Jezus!Jezus!...ratuj,bo zwa- riuję...– jęczał przez łkanie. Chwilami siedział sztywno i bezmyślnie,patrzył na drogę,na las czarny,otrząśnięty wi- chrami ze śniegu,na sroki,które w porębie wieszały się na nasiennikach i krzyczały,i wtedy jakaś chwilowa cisza rozlewała się w nim i przytłumiła burzę. Zamknął się u siebie i rzucał po mieszkaniu,jak rozszalałe zwierzę tłukące głową o pręty klatki,która się nie otworzy.Ale ból i chaos nie ustępowały;wściekłość tylko dzika miotała nim coraz srożej i ten straszny,nieopowiedziany ból zawodów miłosnych przeplatał go na wskroś i gryzł.Po kilka razy chwytał rewolwer ze stolika i kładł go po chwili,bo zapominał o myśli,z jaką go brał,bo ten zamęt rozsadzał mu wprost czaszkę i wszystkie myśli i uczucia plątał i rozkładał. Poszedł w podwórze na wieczorny przegląd gospodarstwa,ale na nic nie patrzył i nie pa- miętał.Chodził z tym.bólem niby z nożem w sercu i za każdym uświadomieniem sobie wła- snego stanu,chwiał się i potykał,i chodził dalej bezprzytomny.Przy kolacji dopiero zwrócił uwagę na ojca,który pijany potężnie krzyczał o wódkę. – Niech mama nie daje!– okrzyknął ze złością i rozsrożył się. –Jędrek,cicho!...jak Boga tego kocham,cicho!...matka,gorzałki postaw!– bełkotał stary i bił pięścią w stół.–Dziedzic tu jestem,to mnie słuchać,bo jak Boga tego kocham...pszoł wszyscy!...Matka,mówię ci po dobremu,gorzałki postaw!...–i kiwał się sennie,i pluł co chwila na własny brzuch i na talerze rozstawione do kolacji. Stara przestraszona postawiła butelkę.–Andrzej ją porwał i rzucił pod piec. Stary wytrzeźwiał od razu,siadł prosto zapytał: – Coś ty Jędruś zrobił? – Widzi ojciec,co zrobiłem;dosyć tego pijaństwa!.– ojciec opija się jak zwierzę. – Bo mi się tak chce,Jędrusiu!bo mi się tak podoba,synku!jak Boga tego kocham. – Ale mnie się tak nie podoba,ja nie chcę,żeby się ojciec zapijał. –Nie chcesz,Jędrusiu!nie chcesz,mój jaśnie panie .synku!aha,to niby ty chcesz,żeby ja nie pił...–przekomarzał się stary i oczy mu zaczęły błyskać wściekłością,a zęby latały jak w febrze. – Niech mnie ojciec nie irytuje,bo...– krzyknął Andrzej hamując z trudem gniew. – No,bo co?...zbijesz mnie,wyrzucisz na śmieci,nie dasz jeść?... –Pietruś!ady na rany Chrystusowe,proszę was,ludzie!...–błagała stara czepiając się obu i starając zażegnać burzę. –To niby ja ci zawadzam,już byś wszystko chciał zabrać,jak Boga tego kocham...pocze- kaj jeszcze,poczekaj,dzieciątko...mnie ta nie pilno do Abramka na piwo...oho,jeszcze dłu- go musisz tylko wąchać mój majątek.To mnie żałujesz gorzałki,a całe tysiące rubli pakujesz na swoją grafinię!...to se kupujesz jaksamity i sajety,a mnie nie chcesz dać gorzałki;a prze- cie to wszystko moje...a przecie ja tu dziedzic i pan,jak Boga tego kocham...a tobie od wszystkiego wara,jak psu!...jak ci każę polizać,to liż!ale ugryźć nie wolno,bo nogą w zęby i za drzwi!….pszoł!...jucho jedna,pszoł!... Andrzej się zerwał gwałtownie,ale rzekł dosyć spokojnie: – To dobrze,niechże sobie ojciec zostaje dziedzicem,ja jutro wyjeżdżam. –Jedź,Jędruś!jedź,jaśnie synku,do Italii z jaśnie synową na pomarańcze,ale pierwej ra- chunki z foliwarków złóż,wylicz się!...Ho,jaki mądrala,jak Boga tego kocham...obłowił się niezgorzej,a teraz powiada:pocałuj psa w nos,odjeżdżam!... –Co wziąłem,gdziem się obłowił,com ojcu ukradł?– krzyczał Andrzej z wściekłością.– Daje mi ojciec chociaż grosz na pensję?Ile razy ojciec naciągał mnie na pożyczki?kiedy ra- chunków nie składałem?co?...a odnawiam pałac,to ojciec dobrze wie,że za oszczędności,za konie,które mi wolno chować,mam to w kontrakcie.To,za to,że robię i za pana,i za parob- ka,że cały dzień jak pies z wywieszonym ozorem latam przy gospodarstwie;to,za to,że za- prowadziłem gospodarstwo leśne,że zaprowadziłem płodozmian,że podniosłem dochód w dwójnasób,że pracuję jak wół – ojciec robi mnie jeszcze złodziejem!...Mnie złodziejem za to,że ojciec się upija jak świnia i nie wie,co się z nim robi i ojciec mi tak śmie powiedzieć? – A śmiem,dziedzic tu jestem,bo pan tu jestem,słuchać i basta,a nie,to...pszoł!... –Ja złodziej,ja!...–krzyczał,zerwał się z krzesła,chwycił starego za klapy i zaczął trząść nim z całej siły niby snopem słomy.–Żeby mi to powiedział kto obcy,to zabiłbym jak psa... –Puść,Jędruś,Jędruś,puść!...–jęczał stary i znowu poczuł,że jest pijany;przymknął oczy i czekał,rychło go syn zacznie tłuc o piec. Stara z płaczem rzuciła się pomiędzy nich. –Karczmarska dusza,psiakrew!...–syknął Andrzej,rzucił starego niby pęk łachów na łóżko i wyszedł. –Pietruś!laboga,Pietruś!...–zawołała matka potrząsając .rozpaczliwie starym,bo leżał chwilę jak kłoda nieruchomy,ale wkrótce otworzył oczy i podniósł się przy jej pomocy,ob- macał sobie głowę i boki,i rzekł trzeźwo: –Dobra nasza!niczego w kosteczkach nie brakuje!A to honorna ścierwa,jak Boga tego kocham,kiej szlachcic...– zakończył z jakąś głęboką satysfakcją i podziwem. – Ty pijanico!piekło zrobiłeś,a jak Jędruś pojedzie sobie,to będziesz miał... – Głupiaś,stara,a gdzie to pojedzie,hę?... –A juści,to un,co taki uczony,niby nie poradzi sobie;a zresztą,bo to jego panna nie ma pieniędzy?...to ty będziesz moją pociechę,mojego jedynaka wyganiać,co?... –Głuptas,nie wydziwiaj!Jędruś nie pojedzie,bo mu zaraz jutro u regenta zapiszę wszyst- ko.Wart tego,juści,że prawda,ale co honorna jucha,to honorna...–podrapał się po głowie. –A mocny jak koń;rzucił mnie kiej snopek.Ho,ho!...udał mi się parobek,jak Boga tego kocham,udał mi się.Pójdę i przeproszę go,co?...jak matka zrobić?iść,czy nie? –Idź!...przecież,że trza go przeprosić;ja bym sama poszła,ino śmiałości nie mam. Stary poszedł,ale trochę nieśmiało,wstyd mu było własnego uniesienia. Andrzeja nie było w mieszkaniu,wybiegł od rodziców w najwyższym rozdrażnieniu;kłót- nia,do której zresztą nie przywiązywał wagi,bo podobne często bywały,dopełniła miary jego zdenerwowania. Poleciał na przełaj polami do Witowskiego. KONIEC ROZDZIAŁU

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fermenty32
Fermenty3
09 Piwniczka Fermentacja nastawu
CHARAKTERYSTYKA NAPOJĂ“W FERMENTOWANYCH W UE ORAZ POLSCE
Fermenty9
Fermenty39
lab6wyklad Genetyka bakterii fermentacji mlekowej
cw 4 Proba fermentacyjna WWW
Instrukcja fermentacja
Fermenty15
2000 Influence of Fiber Fermentability on Nutrient Digestion in the Dog
Zanieczyszczenia mikrobiologiczne procesu fermentacji etanolowej (ang )
Fermenty1
Zastosowanie bakterii fermentacji mlekowej w biotechnologii
Fermentacja alkoholowa w winiarstwie
Fermenty2

więcej podobnych podstron