var dalej='e2.html';
var wstecz='e4.html';
var strona='51';
..:: [ S.t.o.r.y.t.e.l.l.e.r.s ] ::..
A:link {color: #A0A0A0; TEXT-DECORATION: none; }
A:visited {color: #A0A0A0; TEXT-DECORATION: none; }
A:active {color: #A0A0A0; TEXT-DECORATION: none; }
A:hover {color: #AA0000; TEXT-DECORATION: none; }
a.mail:link, a.mail:visited {COLOR:#FFCC00;}
a.mail:active, a.mail:hover {COLOR: #DD0000;}
a.title:link, a.title:visited {COLOR: #3399FF;}
a.title:active, a.title:hover {COLOR: #DD0000;}
a.menu:link, a.menu:visited {COLOR: #808080;}
a.menu:active, a.menu:hover {COLOR: #DD0000;}
Inne Teksty
Komentarze
Opowiadania
Cykle
Empatia 2
Po Godzinach
E2, odc. 3: Rządzącym się nie odmawia
document.write(strona);
Odgłos gry na lutni począł rozchodzić się po powierzchni Morza Zachodniego w momencie, gdy słońce znalazło się w punkcie zenitalnym. Niebo było bezchmurne, toteż promienie pochodzące ze świetlistej tarczy prażyły z największą mocą, wypijając ogromne ilości wody z oceanu tylko po to, by ta została zaniesiona nad kontynenty, z których wcześniej czy później powróci do morza - i tak w kółko, zgodnie z rytmem natury.
Gdyby ktoś znajdował się teraz w zwykłej łodzi, bez jakiegokolwiek okrycia, to niewątpliwie nabawiłby się udaru słonecznego i poważnych poparzeń na skórze. Na swoje szczęście, drużyna przebywała w zadaszonym pojeździe, ale to była jedyna pozytywna cecha ich położenia. Nie należy się jednak dziwić, że jej nie dostrzegali, gdy w oczy rzucały im się głównie negatywne strony sytuacji, w jakiej znaleźli się dwa dni temu. W tej chwili był to brak silniejszych podmuchów wiatru, które by poruszyły zdającą się unosić w miejscu maszynę oraz przegoniły zastałe, rozgrzane powietrze, a także kurczące się racje żywności i wody znalezionej w pojeździe. Każdy radził sobie z tym na swój sposób: Sedy leżał całymi godzinami wpatrzony w niebo, ograniczając aktywność zarówno cielesną jak i umysłową do minimum, Kristo bez przerwy czyścił swą broń i pancerz, od czasu do czasu rozmawiając z pozostałymi, a jego osobliwy towarzysz, Xethonar, przestał się odzywać, Serubi albo spała, albo gryzmoliła coś na pergaminie wyszukanym w jednym ze schowków, Inrami wciąż z nadzieją wypatrywała zmiany pogody, lądu lub statku, a Gristel, tak jak teraz, pogrywał sobie na lutni pomrukując jakieś słowa pod nosem. Mimo tego w głębi umysłu każdego z nich kiełkowała myśl, która bez przerwy przybierała na mocy, prześladowała ich, chociaż próbowali zagłuszyć ją ze wszystkich sił. Ową myślą był brak perspektywy na ratunek.
- Jak ręka? - zapytał Kristo w reakcji na kilka fałszywych dźwięków w melodii "Panienki swawolnej", jednego z gospodowych standardów.
- Myślę, że dobrze. Rana czasem tylko swędzi i ramię mnie jeszcze pobolewa, ale to nic w porównaniu z tym, co czułem, gdy ten człowiek trafił mnie niewidzialnym pociskiem. Gdyby nie czary Serubi w ogóle nie mógłbym ruszać ręką. - skinął głową w kierunku śpiącej czarodziejki. - Szkoda tylko, że leczenie mnie wyczerpało ją do tego stopnia, że teraz nie ma siły prawie na nic.
- Nie marudź, jesteśmy drużyną, musimy sobie pomagać. Zresztą, niedługo powinna odnowić swój poziom energii.
- Oby. - westchnął. - Bez jej magicznych zdolności nie widzę dla nas szans. Gdybyśmy chociaż wiedzieli gdzie jesteśmy...
- A może by tak spróbować coś upolować? - zaproponował Kristo.
- Hm... Też już o tym myślałem, choć miałem nadzieję, że nie będziemy do tego zmuszeni.
- Dlaczego?
- Ze względu na jeden, drobny szczegół.
- Jaki?
- Jak chcesz coś złowić bez wędki, przynęty?
- Eeee... - rycerz podrapał się w głowę.
- Jak nie macie gotowego sprzętu to coś zaimprowizujcie. - odezwał się Xethonar włączając się do dyskusji.
- O, proszę, w końcu nasz wszechwiedzący odnalazł język w gębie. - rzuciła przysłuchująca się rozmowie Inrami, odrywając wzrok od linii horyzontu.
- Idź się chędoż ty portowa dziwko! - odgryzł się obserwator.
- O żesz ty, chuju jeden! - syknęła niegdysiejsza strażniczka królowej Celiki. Nikt tego nie mógł wiedzieć, ale uwaga co pracy jako prostytutka była jej czułem punktem, gdyż niegdyś, zanim została przygarnięta przez swą byłą władczynię, właśnie tym się zajmowała i nie jest to jeden z przyjemniejszych epizodów w jej życiu. - Chcesz zobaczyć co jest na dnie oceanu?! - warknęła rzucając się w kierunku spoczywającej na dnie pojazdu kuli, w której przebywał obserwator.
- Stój! Nie rób tego! - krzyknął Kristo stając jej na drodze. - Pamiętaj, że jak od zginie, to umrą wszyscy, którzy go dotykali!
Inrami mocowała się chwilę z błędnym rycerzem, a gdy doszła do wniosku, że to bez sensu, popatrzyła gniewnym wzrokiem w jego oczy, puściła Xethonarowi nienawistne spojrzenie i wróciła na swoje miejsce przy oknie.
- Co sugerujesz? - zapytał Gristel gdy sytuacja się już nieco uspokoiła.
- Ludzie, jeszcze na to nie wpadliście?
- Nie marnuj czasu na ględzenie i mów jaki masz pomysł. - ponaglił Kristo.
- Ech, z kim przyszło mi współpracować... - obserwator zakręcił swymi licznymi oczami w geście zniecierpliwienia. - No dobra, słuchajcie. Gristel, masz zapasowe struny do lutni?
- Mam, w torbie.
- Dobrze. Wyjmij je, zwiąż solidnie i już masz coś o wiele lepszego od zwykłego sznurka, bo wytrzymalszego i niewidocznego dla ryb. Wystarczy jeszcze go przymocować do jakiegoś kija czy czegoś podobnego, co tutaj znajdziecie i wędka gotowa. Ostatecznie możecie je sobie obwiązać wokół dłoni, ale odradzam, bo jeśli złowicie coś dużego, to wam kończynę urwie.
- A co z przynętą?
- Najlepsze byłoby świeże mięso, krew w wodzie przyciąga duży ryby.
- A skąd je tutaj weźmiemy? - dociekał Kristo.
- Na waszym miejscu uciąłbym nogę temu nierobowi. - Xethonar skinął w kierunku Sedy'ego. - I tak wam się do niczego nie przydaje, a tylko zabiera cenne jedzenie i wodę.
Młodzieniec, który od kilku godzin zdawał się przez cały czas przebywać w swoim świecie, nagle zerwał się z zajmowanego przezeń miejsca, ale nie dlatego, że usłyszał, iż mówi się o nim, a raczej na dźwięk słowa "woda".
- Pić! Pić! Nie wytrzymam! - zaczął powtarzać.
- Właśnie o tym mówiłem. - stwierdził obserwator.
- O czym? - zapytał Sedy. - Zresztą, nieważne... Pić! Pić!
- Kurwa, zamknij ryj. - rzucił Xethonar. - Wystarczy, że się wychylisz za burtę i możesz pić, ile chcesz, w końcu w oceanie wody jest w bród!
W normalnych warunkach młodzieniec nie posłuchałby takiej rady, bo też i nie był aż tak głupi. Jednakże teraz znajdował się w stadium głodu szumigajowego, które w swym apogeum objawiało się nagłymi wzrostami aktywności oraz wzmożonym pragnieniem i łaknieniem, których zaspokojenie przybierało pierwszorzędne znaczenie dla osobnika. Jak można się domyślić, często prowadziło to do mnóstwa dziwnych sytuacji.
- Właśnie! No przecież! - uśmiechnął się Sedy, skoczył w stronę brzegu pojazdu i zanurzywszy głowę w oceanie zaczął łapczywie chłeptać słoną wodę.
Chwilę potem żołądek młodziana wyprowadził jego mózg ze świata iluzji, gdyż postanowił się obronić przed szkodliwym dla organizmu płynem wyrzucając z siebie cała swą zawartość. W praktyce wyglądało to tak, że jak tylko Sedy skończył pić i wyprostował się, to jego skóra przybrała iście Gristelowy odcień, a on sam zgiął się w pół i zaczął rzygać. Odbywało się to przy akompaniamencie konwulsyjnych bulgotów, głośnych kaszlnięć oraz plusku wody.
- Co ty, kurwa, wyrabiasz?! - wykrzyknęła Inrami w kierunku Xethonara. - Chcesz go otruć? - podeszła do chłopaka i zaczęła wycierać mu usta.
- Banda pierdolonych ignorantów! - rzucił obserwator. - Radźcie sobie sami! Kristo, schowaj mnie gdzieś, bym nie musiał oglądać tych tępych mord!
Błędny rycerz bez słowa wrzucił kulę z zamieszkującym ją potworem do swej podręcznej sakwy w okolicy rozporka i powrócił do czyszczenia oręża.
- Dzięki... - powiedział Sedy, ale jego słowa były bardzo niewyraźnie i ledwo słyszalne.
- No, jasne. - odrzekła Inrami.
- Pić... Pić mi się... chce... - wysapał wycieńczony.
- Daj mu trochę wody z bukłaka, bo teraz potrzebuje jej bardziej, niż przed chwilą. - stwierdził Gristel. - Byle nie za dużo, bo mu zaszkodzi. - bard odwrócił się w kierunku Kristo. - Cholera jasna, skąd wziąć wodę? Długo nie pociągniemy na tym, co zostało.
- Słyszałem, że jakichś rzemieślnik i jednocześnie alchemik-amator stworzył urządzenie, które zamienia szczyny w wodę. Może jest gdzieś tutaj, w tej maszynie?
- Wątpię, w końcu przeczesaliśmy wszystkie jej zakamarki. Zresztą, taki patent to powinien raczej wylądować w muzeum osobliwości, bo kto to widział, by własne szczyny zmieniać w coś do picia? -uderzył w struny lutni sprawdzając, czy ta jest nastrojona. - A tak z ciekawości, to jak nazywał się ten konstruktor?
- Nivek Rentsoc, a czemu pytasz?
Pół-ork parsknął donośnym rechotem.
- Z czego się śmiejesz? - zapytał Krosto.
- Hłe hłe hłe... Wybacz... - łzy poleciały z jego żółtawych oczu, i minęła jeszcze chwila zanim zdążył nad sobą zapanować. - Przepraszam... Ale od dłuższego czasu nic mnie tak nie rozbawiło.
- Ale o co chodzi?
- No bo widzisz... Kiedyś byłem przejazdem przez pewną dziurę, nazwy już nie pamiętam, bo i określenie tego miejsca "miastem" to jak twierdzenie, że każda wiocha otoczona ostrokołem to umocniona fortyfikacja obronna. Normalnie bym się tam nie zatrzymał, ale że trafiła się okazja zarobienia trochę grosza w lokalnej gospodzie, to zostałem na wieczór. - na jego twarzy znów zagościł uśmiech. - Podczas mego występu do izby wpadł facet odziany w jakieś łachmany, z obłędem w oczach, i zaczął krzyczeć: "Oto ja, Nivek Rentsoc, po latach pracy stworzyłem urządzenie, które potrafi zmienić "szczyny" w wino!" - zaakcentował ostatnie zdanie przedrzeźniając dumny sposób mówienia.
- W wino? - wtrącił błędny rycerz. - Przecież...
- Nie wiesz, że nie wypada przerywać bardowi opowieści? - zapytał Gristel wcale jednak nie oczekując na odpowiedź. Po chwili ciszy kontynuował swą historię: - Oczywiście wszyscy jak jeden mąż przestali mnie słuchać, więc przerwałem grę i sam dołączyłem się do grupki otaczającej tego dziwnego osobnika. Ponoć był lokalnym oszołomem i mało kto interesował się jego rewelacjami, ale wiesz, możliwość przerobienia czegoś, co nie jest zdatne do picia na wyborny trunek za małe pieniądze to coś, co interesuje każdego, bo w końcu a nuż temu świrowi się udało... - wyszczerzył zęby będąc coraz bardziej rozbawionym na wspomnienie tamtych chwil. - Wyjął zza pazuchy i postawił na podłodze urządzenie wyglądające jak przerośnięta klepsydra, pełne przekładni, wahadełek i jakiegoś jeszcze nieznanego mi ustrojstwa. Na wierzchu maszyny znajdował się duży lejek, nad którym stanął owy konstruktor, włożył rękę do spodni i...
Wypowiedź Gristela została ucięta przez donośny krzyk.
- Statek! Statek! - wrzeszczała Serubi, co było sporym zaskoczeniem dla reszty, gdyż byli przekonani, że śpi.
- Jak to?! Gdzie?! - dopytywały się rozentuzjazmowane głosy.
- No tam! - wskazała palcem w kierunku, gdzie dostrzec można było sunący powoli okręt z trzema masztami, na których widać było zwinięte żagle.
- Jak go zauważyłaś? - zapytała Inrami starając się ukryć gotującą się w niej zazdrość. W końcu to ja sterczałam tyle czasu rozglądając się za potencjalnym ratunkiem, pomyślała, a tymczasem to tej durnej dupie udało się wypatrzyć ten pierdolony statek! I gdzie tu sprawiedliwość?
- Zbudziłam się przez te wasze krzyki, ale wy tego nie zauważyliście. Pomyślałam, że spróbuję jeszcze zasnąć, ale za każdym razem gdy już byłam bliska snu to znów albo ktoś zaczynał się drzeć, albo rechotać... - popatrzyła wymownie w kierunku Gristela, na co ten odpowiedział bezczelnym, szelmowskim uśmiechem. Nieco ją to zbiło z tropu, ale nie dała tego po sobie poznać. - Nie mając perspektywy na wypoczynek, podniosłam się i spojrzałam w tylne okno, by zobaczyć jak jest na zewnątrz i sami wiecie co dalej. Na początku nie mogłam uwierzyć, przecierałam przez chwilę oczy będąc przekonaną, że płatają mi figle, ale wcale tak nie było! - westchnęła z ulgą. - Jesteśmy uratowani!
- Jak to możliwe, że płynie, skoro prawie nie ma wiatru..? - zastanowił się Kristo.
- Czy to istotne? - odparł Sedy. - Ważne, że się porusza! Czy możemy jakoś go przywołać, zwrócić na siebie uwagę by nas zauważył?
- Serubi, jak masz dość siły, to może puść jakieś zaklęcie? Znasz takie, które narobi dużo huku i jednocześnie pozostawi ślad, pokazujący skąd pochodziło? - zasugerował pół-ork.
- Pewnie, że znam! - powiedziała czarodziejka i wysunęła rękę w powietrze jednocześnie mrucząc inkantację.
* * *
- Widział pan to, kapitanie?! Co to, kurwa, było?! - wykrzyknął jeden z marynarzy.
- Bym to ja wiedział... - odburknął do siebie posiwiały mężczyzna z puszystą brodą tak, że nikt go nie usłyszał, po czym uniósł głowę do góry, przyłożył rękę do czoła tak, by nie zostać porażonym przez słońce i odszukawszy sylwetkę młodego chłopaka ryknął: - Co tam widać z bocianiego gniazda?
- Nie wygląda to jak statek!
- A jak co?!
- Jak psie gówno na powierzchni stawu!
- Ty mi tu nie pierdol jakimiś metaforami, tylko mów jak się sytuacja przedstawia!
- No, więc, to jest chyba jakaś przerośnięta beczka!
- Beczka powiadasz... - powiedział kapitan sam do siebie. - Co pan na to, panie Orleth. - zwrócił się do wielkiego, ciemnoskórego mężczyzny.
- Sugerowałbym ominąć to coś, może to kolejna pułapka syren? - odpowiedział silnym, nosowym głosem. - Co prawda śpiewów nie było i załoganci nie wyskakiwali do wody, ale słyszeliśmy cichą muzykę, na dodatek z tamtego kierunku, więc może to jakichś nowy sposób mamienia ludzi?
- Hm... Rozumiem. Proszę wstrzymać się z wydawaniem jakichkolwiek poleceń. Chcę się temu jeszcze przyjrzeć.
Orleth skinął tylko głową. Kapitan sięgnął go kieszeni swych granatowych spodni i wyjął ostatni nabytek: magiczny dalekowizor, dzięki któremu mógł przyglądać się rzeczom odległym tak, jakby były na wyciągnięcie jego ręki. Co prawda konstruktor tego urządzenia nazywał je lunetą, ale kapitanowi nazwa wydawała się bez sensu, bo nie oddawała żadnych właściwości tego przedmiotu. Rozciągnął przyrząd, przyłożył go do oka i zaczął się przyglądać tajemniczemu kształtowi, z którego chwilę temu wystrzelił strumień energii pozostawiając za sobą sznur różowego dymu.
Okazało się, że to "coś" rzeczywiście wyglądało jak przerośnięta beczka, choć w rzeczywistości było jakimś dziwnym pojazdem. Na jego ścianach dostrzegł mniejsze i większe otwory, z których ku niemu wymachiwała zgraja osobliwie wyglądających ludzi. Miał jednak wrażenie, że w przyrządzie są jakieś usterki, bo mógłby przysiąc, że widzi jak jeden nich zaczyna grzebać sobie w okolicach rozporka, po czym wyjmuje...
- Ster lewo na burt! Płyniemy w kierunku tej różowej smugi!
- Kapitanie, co pan..?
- Popatrz sam, Orleth. - powiedział podając dalekowizor pierwszemu oficerowi. - Oni wyglądają niczym banda pajaców z objazdowego cyrku, a nie jak marynarze czy chociażby rybacy. Nie mogą stanowić zagrożenia.
- Czy w takim razie zabieramy ich na pokład?
- Wzywają pomocy, to wielkim nietaktem byłoby odmówić. Nawet jeśli to szczury lądowe. - splunął krzywiąc się na dźwięk tego określenia. - Zaprowadź ich do mnie jak już ich wyłowicie.
* * *
Na okręcie najwyraźniej zauważono wezwanie drużyny, gdyż ten zmienił kurs i zaczął podążać w ich kierunku. Jednak im statek był bliżej, tym niektórzy mieli coraz więcej wątpliwości.
- A jeśli tam są piraci? - zapytał Sedy.
- Właśnie, jeszcze wezmą nas do niewoli, zmuszą do pracy na pokładzie, a przy tym będą gwałcić i gwałcić... - wyliczała Inrami.
- A co, chciałabyś, nie? - rzucił Xethonar.
- Odjeb się, wielooki! Rozmawiam z tobą?
- Właśnie! Łatwo ci mówić! - niespodziewanie Serubi wzięła stronę zabójczyni, ale nie wynikało to z faktu, że zirytowały ją docinki obserwatora, a z tego, iż przedstawiona przez Inrami wizja dotyczyła również niej. - Nie mówiąc o tym, że ty to sobie możesz tylko na wszystko patrzeć, to i wam, facetom, też gwałt nie grozi!
- Oj, nie byłbym tego taki pewien. - stwierdził Gristel kręcąc głową na boki.
- To znaczy?
- Wiecie, nie raz grało się w portowej tawernie. Najczęściej marynarze siedzą tam w objęciach dziwek, ale słyszałem, że jak się jest kilka miesięcy na morzu, to czasem kobieta nie potrzebna, wystarczy kolega nazbyt schylający się po coś... No i niektórym już tak zostaje, że wolą chłopaków, szczególnie...
- To nie jest istotne! - jęknęła Inrami. - My tu rozprawiamy o pierdołach, a tymczasem statek coraz bliżej! Co robimy jak...
- Wydaje mi się, że doskonale wiesz co robić: wypiąć się jak najmocniej i krzyczeć jakie z nich ogiery! - zadrwił Xethonar.
- Kurwa, zaraz nie wytrzymam! - jej twarz nabiegła czerwienią. - Kristo, nie masz jakiegoś sposobu, by to gówno siedziało cicho? Bo jeśli nie przestanie tak gadać, to nie ręczę za siebie!
- Uspokoicie się wreszcie wszyscy?! - wykrzyknął rozdygotany Sedy, któremu najbardziej udzieliła się nerwowa atmosfera.
- Właśnie. - dodał Gristel. - Jedno mogę wam powiedzieć: to nie są piraci.
- Na jakiej podstawie? - zapytała Serubi.
- Jak już mówiłem, nie raz bywałem w miastach portowych i wiem jak odróżnić statek bojowy od handlowego. A tu mamy do czynienia z tym drugim.
- Ufff, to dobrze... - westchnął Sedy.
- Niby tak... - odrzekł pół-ork. - Ale pewności nie ma. Wiecie, to są handlowcy, a u takich nie ma nic za darmo. Potrzeba kogoś do roli mediatora, bo jak wszyscy zaczniemy mówić, to nie za dobrze może się to skończyć.
- To może ty to zrobisz? - zaproponowała Inrami. - Wychodzi na to, że z nas wszystkich najlepiej znasz marynarzy, więc nie powinieneś mieć kłopotów z dogadaniem się.
- Czy wszyscy tak uważają?
Nikt nie zaprzeczył.
- Jak chcecie. - rzekł pół-ork. - Tylko w takim wypadku nie odzywajcie się nie proszeni. - kucnął na wysokości rozporka Krista. - A to dotyczy w szczególności ciebie.
Xethonar nic nie odpowiedział, choć miał straszliwą ochotę.
- Ty, popatrz, ten wielki mówi do kutasa tego w zbroi! - usłyszeli blisko siebie. - To muszą być jakieś świry! - był to głos jednego z wielu marynarzy przyglądających im się przez burtę zbliżającego się okrętu. Chwilę potem doszedł ich gromki śmiech jego towarzyszy.
Kilka chwil później wielki statek zatrzymał się obok nich. Drużyna dopiero teraz zdała sobie sprawę, że pojazd Mertena przy nim jak mrówka przy słoniu. W ich kierunku zsunęła się sznurkowa drabinka.
- Wchodźcie! - dobiegło ich z góry.
- Tak! Puśćcie panienki przodem!
Niestety, ku wielkiemu rozczarowaniu marynarzy, to Gristel wspiął się pierwszy. Po nim wszedł Kristo i to jeszcze bardziej ich zmierziło, ale niezadowolenie prysło niczym bańka mydlana gdy na pokładzie pojawiły się dziewczyny. U większości ludzi morza wzrosła produkcja śliny, a gdyby ich oczy miały moc gwałcenia, to Serubi i Inrami już dawno leżałyby rozebrane, zmacane i przechędożone. U tych z marynarzy, którzy jednak nie zareagowali w podobny sposób, zaległość ta została nadrobiona gdy do drużyny dołączył Sedy.
Z otaczającego ich tłumu napaleńców wyłonił się wielki, czarnoskóry mężczyzna, tylko niewiele niższy od barda.
- Chodźcie, kapitan chce z wami pomówić.
* * *
- Witam na moim okręcie! - powiedział kapitan wypuszczając dym z ust.
Dowódca okrętu siedział rozparty w fotelu i palił fajkę. W powietrzu unosił się dym o wiśniowym aromacie. Jego kajuta była spora, wystrojem przypominając królewski apartament: pod ścianą stało łóżko z baldachimem, a tuż przy nim skrzynia z osobistymi rzeczami kapitana; obok kredens wypełniony flaszkami z przeróżnymi trunkami; na ścianie wisiały obrazy, z których największą uwagę przykuwał ten przedstawiający scenę kopulacji między mężczyzną a dwoma kobietami - namalowany z taką dokładnością, że postaci nań ukazane wydawały się jak żywe. Były tam też przedmioty, których pochodzenia mogli się jedynie domyślać, jak chociażby powykręcane rzeźby, maski i wypchane głowy stworów, których w życiu nie widzieli.
Jednakże najbardziej interesujący wydał im się wielki stół stojący na środku kajuty. Normalnie było na nim porozkładane mnóstwo map, ale w tej chwili był on zastawiony tym, czego im tak bardzo brakowało - jedzeniem i piciem.
- Och, gdzie moje maniery? Głodni? Spragnieni? - zapytał. - Proszę, częstujcie się.
Nie musiał prosić dwa razy. Przy meblu od razu się zakotłowało, ale Gristel szeptem poinstruował innych, by nie jedli zbyt łapczywie, bo może to być uznane za nietakt. Samemu połknąwszy spory kawałek suszonego mięsa i zapiwszy go wodą, zapytał:
- Ja i moi towarzysze jesteśmy bardzo wdzięczni za twą gościnę, panie kapitanie.
- Och, ależ nie ma za co. - machnął ręką.
- Nie, proszę tak nie mówić. Chcielibyśmy przynajmniej dowiedzieć się komu zawdzięczamy ratunek, by jak tylko zejdziemy na ląd móc sławić pana imię.
- Jestem Ertyn Solgein...
Gdyby ktoś mógł teraz czytać w myślach Gristela, to widziałby jeden zwrot: "O, kurwa!".
- ... a skoro ja się przedstawiłem, to może dowiem się też nieco o swoich gościach? Na przykład jak się tu znaleźliście?
- Burza, panie. - zełgał pół-ork bez mgnienia okiem. - Wypłynęliśmy kawałek od brzegu, a ni stąd ni zowąd rozszalał się sztorm i zaniósł nas na pełne morze. Byliśmy przekonani, że czeka nas śmierć, ale na szczęście pan nas wyłowił.
- A cóż to za dziwny pojazd, w którym przebywaliście?
- A to nasz taki, jakby to rzec, służbowy... Sam pan zapewne widział jak dziwnie wygląda.
- Jeśli mam być szczery, to podobnie jak i wy. - pociągnął dym z fajki. - A czym się zajmujecie?
- Jesteśmy cyrkowcami, panie, zabawiamy gawiedź.
- Doprawdy? To doskonale. - klasnął w ręce. - Dziś wieczorem coś dla nas zagracie, jakieś przedstawienie może?
- Panie kapitanie, wybaczy pan, ale część z nas jest wycieńczona, potrzebują odpoczynku...
- Chyba mnie odmówicie swojemu wybawcy?
- Hm... A czy wystarczy, jeśli tylko ja nieco pośpiewam?
- W ostateczności... No, niech będzie.
Nikt z jego drużyny nie mógł wiedzieć jak wielki kamień spadł Gristelowi z serca.
- Dobrze, skoro to już zostało ustalone, to pozwólcie, że udamy się do waszej kajuty. - rzekł kapitan. - A o swój pojazd nie musicie się bać. Moi ludzie właśnie przymocowują go do rufy i będziemy go ciągnąć za nami.
Wyszli na zewnątrz. Ertyn szedł pierwszy, tuż obok niego zaś człapał ten wielki, czarnoskóry mężczyzna. Drużyna, otoczona oddziałem strażników oraz obserwowana masą ciekawskich oczu, zbliżyła się do swego mediatora.
- Coś tym miał taką dziwną minę jak usłyszałeś jak nazywa się ten siwobrody? - zapytała Inrami.
- Ciszej, dziewczyno, jeśli nie chcesz, by wyrzucili nas za burtę z obciążnikami na nogach! - syknął Gristel przez zaciśnięte zęby. - Nie wiecie kim jest ten człowiek?
Wszyscy wykonali przeczący gest głową.
- Z tego co słyszałem, to jeden z najgorszych skurwysynów, jacy pływali po morzach. Nie dajcie się zwieść jego uprzejmości. U niego nie ma nic za darmo. Wyłowił nas, ale sami widzieliście, że oczekuje czegoś w zamian. Nie wydaje mi się jednak, by mój śpiew to było wszystko, czego chce. Podejrzewam, ze ma ochotę na ten dziwny pojazd latający.
- Ale przecież on nie działa, to co mu po nim? Oddajmy go i już. - szepnął Sedy.
- Nie, to by było nazbyt podejrzane. Musimy go przekonać, że ta maszyna jest dla nas bardzo ważna. W tej chwili to ona jest naszym biletem na stały ląd.
- Ciekawe gdzie my w ogóle zmierzamy... - westchnęła Serubi.
- I jakim cudem płyniemy pomimo zwiniętych żagli? - dociekał Kristo, najwyraźniej bardzo zaintrygowany tym faktem.
- No i co ci kolesie biorą? - dodał Sedy. - Widzieliście jakie mają czerwone nosy?
- Słyszałem, że lepiej nie zadawać Ertynowi pytań. - powiedział Gristel. - Ale ponoć facet jest też tak gadatliwy, że sam i tak powie wszystko, o co chciałoby się go zapytać, a czasem nawet więcej...
- O czym tam rozmawiacie? - zapytał Ertyn zatrzymując się przy głównym maszcie.
- Panie, nie możemy wyjść z podziwu dla twego statku. - rzekł pół-ork. - Niewątpliwie jest piękny, ale to chyba nie jego uroda sprawia, że płynie tak szybko mimo braku wiatru?
- Nie, oczywiście, że nie.
- To czary?
- A tam, gówno, nie czary! To nasz nowy zapasowy system napędowy, jedna z ostatnich zdobyczy techniki w tej dziedzinie, mająca zastąpić staroświeckie wiosła. Pozwolę sobie nie przybliżać szczegółów technicznych, bo i tak się na nich nie znacie. Powiem wam tylko, że na rufie są dwie ogromne śruby, kręcące się za pomocą specjalnie ułożonych trybików, z których największe, poziome, poruszane są przez ludzi będących pod pokładem. To ciężka praca, ale wymaga mniej nakładów sił niż wiosłowanie, więc i ludzie nie zdychają tak często jak zwykle. O ile nie zerwie się wiatr, to nim dopłyniemy jutro pod wieczór do stolicy Wyrtten, to wykituje mi dwóch, góra trzech marynarzy. W porównaniu ze z typową szóstką, siódemką to czysty zysk!
- Płyniecie do Marinoru, panie?
- Ano, trzeba się zabawić trochę. - na oblicze Ertyna wstąpił lubieżny uśmiech, a w bystrych oczach zatańczyły iskierki. - Ludzie potrzebują wypoczynku.
- To widać, wydają się już bardzo zmęczeni, jakby byli na coś chorzy. Mają takie pokrwawione nosy...
- A nie, to nie żadna choroba! - zaśmiał się kapitan. - Chodzi o to, że czasem sam król Wyrtten lubi sobie wizytować okręty stojąca akurat w Marinorze. Często rozmawia przy tym i podaje rękę marynarzom. Tylko, że te psiekrwie niewychowane mają strasznie zasmarkane mankiety od wycierana nosów. No i jak to tak, witać króla z tak upierdolonym rękawem? Nie żebym przejmował się władcą, bo w sumie może mi naskoczyć, ale wiadomo, że mieć na pieńku z królem a być z nim dobrych stosunkach to dwie różne historie, prawda? - popatrzył pół-orkowi w oczy. - W każdym razie wpadłem na pomysł jak zaradzić takiej sytuacji: kazałem wszyć tym dupkom ostre ćwieki do mankietów od koszul, żeby ich odruchu wycierania nimi nosa oduczyć. Co prawda zdarza im się zapomnieć, ale i tak widać znaczący postęp.
Pół-ork przytaknął tylko uznając, że nie warto pytać, czy w takim razie bardziej wypada, by ludzie kapitana witali się z królem z pokrwawionymi rękawami.
* * *
Gristel zagrał ostatni akord piosenki, pozwalając, by struny wybrzmiały. Zabieg ten zawsze nadawał utworom tajemniczości, ale dla barda bardziej niż efekt artystyczny liczył się czas w ten sposób zyskany, który przeznaczał na dobranie następnej przyśpiewki.
Był w o tyle komfortowej sytuacji, że jego występ miał się już ku końcowi. Co prawda bisował już trzeci raz, ale wiedział, że teraz ma już prawo powiedzieć, iż schodzi z zaimprowizowanej na sterówce sceny.
Normalnie pewnie zastanawiałby się teraz co tu zagrać, ale w tym wypadku nie było takiej konieczności. Przyszła kolej na jeden z jego szlagierów, ulubiony utwór wojaków wszelkiej maści, którym zwykł kończyć koncert. Dopiero gdy zagrał kilka pierwszych nut melodii przypomniał sobie co się stało, gdy wykonywał go ostatnim razem.
Nie ma to jak iść na wojnę
wioski całe palić
domy szlachty grabić
młode dziewki gwałcić
sakwę sobie nabić!
Gristel nie był pewien, ale wydawało mu się, że marynarze mruczą sobie melodię tej pieśni, a kilka gardeł nawet nieśmiało go wspomaga. A może to mewy jęczą? W końcu zbliżają się do lądu...
Nie ma to jak siedzieć w karczmie
szczypać w dupy młódki
napić się z kumplami wódki
piosnki śpiewać, władzę lżyć
i szynkarza skopać w rzyć!
Nie, nie wydawało mu się, to był fakt - w dole śpiewano razem z nim! Co z tego, że fałszowano, przekręcano niektóre słowa? Oni znali JEGO piosenkę! Jak każdy artysta, był zadowolony z aprobaty, jaką uzyskał od publiczności. To było dla barda cudowne uczucie. Postanowił, że w ramach wdzięczności przy ostatniej zwrotce jeszcze mocniej wysili krtań.
Nie ma to jak gnić w burdelu
zamknąć się w komnacie
ściągnąć z siebie gacie
kurwę ruchać całą noc
aż ta straci swoją moc
No i czas na pointę tej przyśpiewki, pomyślał. Przestał wybijać melodię na strunach, klepnął trzy razy w pudło rezonujące, a w momencie, gdy powinno nastąpić czwarte uderzenie, wskazał palcem w publikę i wszyscy razem ryknęli:
Tak, nie ma to jak żyć!!!
Gristel wstał i ukłonił się trzykrotnie przy wtórze oklasków rozentuzjazmowanej publiki. Obok niego pojawił się kapitan, poklepał go po ramieniu i zwrócił się do swoich ludzi:
- No, łachudry, podziękujcie naszemu bardowi za świetny występ!
Choć wydawało się to niemożliwe, ryk przybrał jeszcze na sile.
- Starczy już! - kapitan zrobił ucinający ruch ręką. - Koniec zabawy i do roboty, psiekrwie! Zaraz dostaniecie rozporządzenia! - odwrócił się w kierunku pół-orka. - Pozwolisz, że pierwszy oficer, pan Orleth, zaprowadzi cię do mej kajuty? - mimo, iż Ertyn był bardzo uprzejmy, to Gristel wiedział, że to wcale nie jest prośba. - Tam czekają już twoi towarzysze.
Chwilę po tym, jak bard znalazł się w pomieszczeniu należącym do dowódcy okrętu, po pokoju rozszedł się trzask przekręcanego klucza w zamku. Nie jest dobrze, pomyślał. Gdzie podziała się reszta?
- Jesteście tu? - zapytał ściszonym głosem.
Odpowiedział mu tylko szum fal i jęk skrzypiącej okiennicy, poruszonej podmuchem wzmagającego się wiatru.
- Hej, to ja, Gristel, jesteście tu? - ponowił pytanie.
- Jesteśmy, bęcwale, a gdzie niby, kurwa, mamy być? - odparł Xethonar, choć jego głos wydawał się przytłumiony, tak jakby mówił zza ściany lub był na zewnątrz.
- Kurwa, nie mówiłem byś nie otwierał gęby?! - syknął pół-ork. - Gdzie jesteście?
- Oni ci nie odpowiedzą. - rzekł obserwator. - Podejdź do okna, zobaczysz dlaczego.
Bard z ostrożnością, by nie potknąć się o żaden grat stojący w kajucie, zbliżył się we wskazane miejsce. Odrzucił falującą mu przed twarzą firankę i wyjrzał na zewnątrz.
W mlecznej poświacie księżyca zobaczył przed sobą siedem niedużych sieci, podwieszonych na sznurach przyczepionych do haków zainstalowanych w wystającej części nadbudówki, dwa metry wyżej. Wewnątrz wili się jego towarzysze i jeszcze trzy nieznane mu osoby. Wszyscy mieli związane ręce i nogi oraz zakneblowane usta. Prócz tego zauważył też, że za statkiem, poza niedziałającym pojazdem latającym, płynie doczepiona doń niewielka szalupa.
- No co się tak gapisz! Lepiej wykombinuj coś, by nas stąd uwolnić! - krzyknął Xethonar.
- Moment...
By to szlag trafił, pomyślał pół-ork, co tu zrobić? Sznura nie mogę przeciąć, bo runą ze sporej wysokości do wody i pójdą na dno... Jedyne wyjście to jakoś ich przyciągnąć do okna, wrzucić do środka i rozciąć sieć. Tylko, cholera, jak? Sam ich nie dosięgnę, chyba, że...
- I co? Masz coś? - zapytał obserwator.
- Poczekaj...
- Na co? - za Gristelem rozległ się głos Ertyna.
Odwrócił się, odruchowo chwytając swą lutnię tak, by móc w każdej chwili skorzystać z jej ukrytych właściwości. W drugim końcu kajuty stał kapitan, w towarzystwie rosłego pierwszego oficera Orletha i dziesięciu niewiele mniejszych marynarzy, uzbrojonych w szable. Dwóch miało naciągnięte i załadowane bełtem kusze. No to dupa, pomyślał bard. Widział, że jest na straconej pozycji, nie ma sensu atakować. Co prawda gdyby było ich o połowę mniej, to może nawet dałby im radę, w końcu już kiedyś mu się to udało, ale wtedy adwersarze byli mocno pijani, podczas gdy ci wcale na takich nie wyglądali. Chociaż to i tak nigdy nie wiadomo - w końcu jedyna różnica między pijanym a trzeźwym marynarzem jest taka, że w wypadku tego pierwszego koncentracja słowa "kurwa" w jednym zdaniu jest nieco większa.
- Nieważne. - odparł pół-ork.
- Czyżbyś rozmawiał z jednym ze współtowarzyszy? Cóż, następnym razem będziemy kneblować lepiej. Najlepiej na stałe, przez ucięcie języka. - na twarzy Ertyna pojawił się złośliwy uśmiech.
- Uwolnij ich, przecież możemy się dogadać.
- Och, ależ mogę, ale raczej nie w taki sposób, jaki by ci odpowiadał. A właściwie to czemuż niby miałbym to zrobić? Ty nie byłeś uczciwy w stosunku do mnie, to czemu ja mam być do ciebie?
- Nie wiem o czym mówisz...
- Doprawdy? - kapitan uniósł brwi. - Nadal twierdzisz, że jesteście cyrkowcami?
Gristel nie odpowiedział.
- Skoro tak stawiasz sprawę... - dowódca okrętu wzruszył ramionami, po czym skinął na Orletha, który bez słowa opuścił pomieszczenie. - Wyjrzyj, proszę, przez okno. Potraktuj to jak ostrzeżenie.
Bard zawahał się, ale po chwili namysłu wykonał polecenie Ertyna. W końcu co mógł zrobić innego? Przełknąwszy ślinę w napięciu oczekiwał tego, co miało nastąpić.
Jedna z sieci, dyndająca najbardziej z prawej, runęła w kierunku otchłani bulgoczącej za statkiem i moment później z głośnym pluskiem uderzyła o jej powierzchnię. Zawiniątko z trzepocącą się wewnątrz istotą unosiło się na powierzchni oceanu, gdy po chwili coś zakotłowało się w jego okolicy. Gristel wytężył wzrok i zauważył, jak w jego pobliżu kręci się kilka trójkątnych płetw, z ogromną zwinnością i zwrotnością tnących powierzchnię wody. Nagle dane było mu zobaczyć, jak właściciel jednej z tych płetw, ogromny, niemal ośmiometrowy sharkin, wyskakuje w powietrze i spada na ofiarę uwięzioną w sieci, jednym kłapnięciem pochłania ją całą, po czym zanurza się we wzburzonym kilwaterze. Znał te zwierzęta tylko z opowieści i po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się, żeby historie te nie były przesadzone.
- Nie bój się, to nie był nikt z twoich. - rzekł Ertyn.
- A kto? - zapytał Gristel, choć bardziej był to odruch, niż faktyczne zainteresowanie kim był ten nieszczęśnik.
- Kucharz. - zaśmiał się dowódca. - Znasz to marynarskie powiedzenie: "Kucharz, kucharz, kurwa, nie oszukasz."? On za dużo razy oszukiwał i widziałeś jak skończył, dlatego też tobie radzę, byś od teraz był ze mną szczery, bo inaczej twych przyjaciół czeka podobny los. Już Orleth tego dopilnuje. - wskazał na sporego murzyna, który właśnie wchodził do kajuty.
- Czego chcesz? - bard wycedził przez zęby, zdenerwowany swą bezsilnością.
- Nie ważne jest, czego ja chcę, a co mogę wam dać i co mogę od was dostać w zamian.
- W zamian za co?
- Powiem tak... - zmrużył oczy. - Wiem, kim jesteście. Miałem podejrzenia co do tego już wtedy, gdy was zgarnęliśmy, ale chciałem się upewnić. Dlatego zaproponowałem występ. Liczyłem, że wykonasz na nim pieśń, którą zakończyłeś koncert, całkiem udany zresztą, muszę dodać. Piosenka ta jest ostatnio bardzo popularna na lądzie, z którego płyniemy. Stąd też moi ludzie go znają. A wiesz dlaczego? - zapytał patrząc pół-orkowi w oczy, a nie usłyszawszy począł mówić dalej: - Otóż utwór ten wiąże się z zamieszkami, jakie jakiś czas temu wybuchły w stolicy Mewisu. Lud, który uczynił z tej przyśpiewki swój hymn, ogłosił was bojownikami wolności, gdyż udało się wam uciec z pierdla i zgładzić władczynię, podobnie jak i syna króla Palateku. I teraz Mewis ma, delikatnie mówiąc, przejebane jak pani królikowa w sezonie godowym. - uśmiechnął się krzywo. - Kraj stoi na granicy wojny domowej, bo ludzie chcą sami sobą rządzić, pragną swobodnego życia, takiego, jak przedstawione w twej pieśni, a na dodatek w jego kierunku zmierzają wojska Palateku, a wszystko przez jedną śpiewkę...
Gristel nie mógł uwierzyć. Czyżby to było prawdą? Czy to możliwe, że kilka linijek tekstu, głupia bójka w karczmie i wszystko, co im się potem przytrafiło, mogło spowodować taką lawinę zdarzeń? Nie mógł pojąć, jak to możliwe, że działania kilku osób mogą zaważyć tak bardzo na obrazie świata. Zresztą, nie czas teraz na to, pomyślał, mam ważniejsze sprawy na głowie.
- No, ale nas to przecież nie obchodzi, bo tu królowie nie mają władzy. - kontynuował kapitan. - Co prawda mógłbyś się pytać czemu w ogóle z tobą gadam, zamiast nie obezwładnić cię i nie odstawić na dwór któregoś królów. Przypominam, że mówiłem już, że staram się mieć dobre układy w władcą - każdym. A co za tym idzie, muszę być bezstronny. Zabijając was podpadam jednym, a pomagam innym. A tego nie chcę. I tu dochodzimy do sedna sprawy... Pozwolisz tylko, że zapalę? - Ertyn nie czekając na odpowiedź wyjął fajkę z kieszeni, nabił ją tytoniem, rozpalił, wciągnął do ust trochę dymu, po czym wypuścił go powoli, roznosząc po pomieszczeniu słodkawy aromat wiśni. - Chcę Mertena.
- Kogo?
- Nie kogo, a co. - poprawił dowódca okrętu. - Chcę Mertena.
- A co to jest Merten? - zapytał Gristel.
Kapitan, dotychczas spokojny i opanowany, nagle pokraśniał na twarzy.
- Ty mi tu, kurwa, nie pierdol! - ryknął, wziął głęboki oddech i mówił dalej, już nieco bardziej spokojnym głosem. - Merten to ta wasza dziwna łajba, taki napis widnieje nad masą skarlonych dźwigni i tym śmiesznym, małym kółkiem, zapewne służącym do sterowania?
- Tak, właśnie do tego...
- No, świetnie! Sam go sprawdziłem gdy wy spaliście, wydaje się bardzo interesującą maszyną... - Ertyn klasnął w ręce. - Więc będzie tak: ja biorę Mertena i wy mi mówicie jak się go obsługuje, a ja puszczę was wolno w łódce, jaką zapewne widziałeś wyglądając na zewnątrz. Ląd już niedaleko, w środku są wiosła, powinniście sobie poradzić. Co ty na to?
- W porządku. - powiedział pół-ork po chwili ciszy, by nie wyglądało, że zgodziłby się na wszystko, co mu się zaproponuje.
- Dobrze, w takim razie gadaj jak się tym pływa.
- Tym się nie pływa, to... lata.
Dowódca okrętu, usłyszawszy to, zakrztusił się dymem, który akurat wciągał do ust i zaczął spazmatycznie kaszleć.
- Co?! - wykrzyknął uporawszy się z chwilową dolegliwością.
- To, co powiedziałem - to lata, choć może też z powodzeniem pływać, może nawet pod wodą?
- Jak to "może"?! Macie pojazd i nie wiecie jakie ma funkcje?!
- Powiedzmy. To jest zdobyczny sprzęt.
- Aha... Teraz rozumiem... - wygładził swą krzaczastą brodę. - Nie wiesz jak się to obsługuje?
- Jedyna osoba, która siedziała za sterami wisi teraz na zewnątrz.
- Panie Orleth, proszę... - w oczach Ertyna pojawił się dziwny błysk. - Albo nie... - zbliżył się do Gristela, a wraz z nim jego obstawa. - To tyle, czego od ciebie chcę. Dobiliśmy targu, prawda? Obiecałeś mi Mertena i jest mój. Wiedz, że ja też dotrzymuję słowa, mimo, iż nazywa się mnie skurwielem. Jesteś wolny. - wyszczerzył pożółkłe zęby w parszywym uśmiechu. - Wyskakuj, zanim się rozmyślę.
Bard nie wierzył własnym uszom, myślał, że to jakiś głupi żart, ale zarówno zachowanie kapitana jak i jego popleczników, którzy zaczęli się zbliżać ku pół-orkowi z mieczami wysuniętymi do przodu, wcale na to nie wskazywało. Cóż, pomyślał, albo skoczę, albo załatwią mnie tutaj.
Podszedł do okna, usiadł na jego krawędzi i popatrzył w dół. Masa wzburzonej wody wydawała się otwierać przed nim swą paszczę, jakby po tym skoku miał wylądować nie w Morzu Zachodnim, a w najgłębszej otchłani.
- Nie martw się o sharkiny. - rzekł kapitan uspokajającym tonem. - Zostały z tyłu, bo pan Orleth rzucił im także trochę tych parszywych, skrzeczących i srających na wszystko ptaszysk, co to się dzisiaj kręciły koło nas, uprzednio wyrwawszy im po jednym skrzydle. Radzę się jednak pospieszyć, bo niedługo mogą tutaj przypłynąć. One ciągną za zapachem krwi, kochają go wręcz, a ta sobie powoli wypływa z drobnych ran, jakie zadaliśmy twoim kamratom...
Nic to, teraz albo nigdy, pomyślał bard, rzucił lutnia w stronę szalupy i samemu wyskoczył z okna. Wpadł do wody szybciej, niż mu się wydawało, lądując w strefie zawirowań ciągnących się za płynącym okrętem. Byle do góry, powtarzał do siebie w głowie, byle do góry. Miał tylko nadzieję, że podąża w dobrym kierunku, bo w tej chwili już sam nie wiedział gdzie jest góra, a gdzie dół.
Na szczęście udało mu się dotrzeć do powierzchni. Wynurzył się biorąc ogromny łyk powierza, po czym zaczął płynąć w kierunku szalupy. Serca biło mu jak szalone. W każdej chwili, znikąd, mógł spod niego wyskoczyć sharkin, w bardzo nieprzyjemny sposób zabierając go na wieczny spoczynek na dnie morza. Poza tym mógł go chwycić skurcz, tak, jak już kilka razy przytrafiło mu się na kontynencie. Z tym, że tam pływał sobie niedaleko brzegu i w razie czego miał grunt pod nogami, a nawet jak nie, to zawsze mógł odbić się od dna w kierunku brzegu. Tutaj nie było takiego udogodnienia.
Mimo, że łódka zdawała się od niego odsuwać miast przybliżać, to jednak udało mu się do niej dotrzeć. Zaraz chwycił za wiosła i popłynął, by wyłowić swą lutnię.
- No widzisz? Jednak nie było tak źle! - krzyknął Ertyn przez okno. - Zaraz uwolnię twoich znajomych, więc lepiej zbliż się tutaj, bo jeszcze nie zdążysz ich wyłowić i się utopią! Ale bez nerwów, w sieciach są balony z powietrzem, więc tak od razu na dno nie pójdą! Panie Orleth..! - odwrócił się do środka kajuty i Gristel już nie słyszał co mówi.
- Xethonar, który to ty i Kristo? - zapytał bard wiosłując w stronę rufy okrętu.
- Obecnie trzeci od lewej! Wcześniej byliśmy po środku! Ech, dlaczego ci w centrum zawsze mają najbardziej chujowo..?
- Nie czas na marudzenie! Posłuchaj, powiedz mi w których sieciach są jeszcze nasi...
- Od twojej lewej to pierwsza, trzecia, czyli my, czwarta i...
- Dobra, już do ciebie lecą! - rzucił kapitan wracając do okna.
Pół-ork myślał, że będą spadać w miarę sensownych odstępach czasu, by był w stanie wszystkich odłowić. Tymczasem wszystkie sieci runęły jednocześnie.
- Pies... Cię... Jebał... Kurwi... Synu..! - Gristel warczał pod nosem zbliżając się do tonącej sieci z Kristem w środku. Jego musiał wyjąć z wody pierwszego, bo on jedyny miał na sobie ciężki pancerz.
- Rozetnij sieć i sznury, to pomoże ci z resztą! - krzyknął Xethonar.
- Byle był przytomny... - powiedział pół-ork rozcinając pęta ostrzami wysuniętymi z lutni.
- Jest, a teraz, kurwa, skończ ględzić! Nie ma czasu! Czuję, że sharkiny są coraz bliżej!
- Kristo, ty wiosłuj, ja będę wyławiał! Tam!
Błędny rycerz zaczął płynąć w kierunku wskazanym przez Gristela. Ten chwycił sieć, wrzucił ją do łódki. Wewnątrz był nieprzytomny Sedy. Może to nawet lepiej, pomyślał bard, mogę się skoncentrować na odławianiu pozostałych.
- Teraz w prawo, tam jest dwoje następnych! - poinstruował Krista.
- Szybciej! - krzyknął Xethonar gdy zbliżyli się do następnych zawiniątek. - One są już...
Gristel właśnie wychylał się poza burtę łodzi, gdy spod jednej z dwóch unoszących się blisko siebie sieci wystrzelił w górę monstrualny sharkin. Stwór, miotając swym cielskiem na boki, jeszcze w powietrzu kłapnął dwa razy paszczą, połykając chwyconą przed momentem ofiarę, po czym z głośnym pluskiem zwalił się do wody i zniknął gdzieś pod jej mroczną powierzchnią. Fala spowodowana jego upadkiem mocno zakołysała łódką, ale też i zbliżyła do niej jedną ze skrępowanych osób. Wciągając ją do środka pół-ork miał nadzieję, że to ktoś od nich. Odetchnął z ulgą, gdy stwierdził, że w środku jest Serubi. Jej szeroko otwarte, błyszczące w świetle księżyca oczy świadczyły o tym, że widziała co jej omal nie spotkało.
- Dobra, teraz w stronę tych dwóch ostatnich! - powiedział Gristel. - Posuń się Kristo, to ci pomogę!
- Wiesz która to? - zapytał błędny rycerz.
- Nie. - odparł bard ponurym głosem.
Kristo obrócił się w tył, by sprawdzić ich odległość od celu, gdy zobaczył jak pionowe płetwy tną powierzchnię wody zmierzając w kierunku uwięzionych w sieciach. Wiedział, że nie zdążą przed nimi.
- Gristel, popatrz! - krzyknął.
- Widzę, kurwa! Wiosłuj!
- Tak nie damy rady! Uwolnię Serubi, ona nam pomoże!
Błędny rycerz chwycił lutnię barda i zaczął rozcinać sieci krępujące dziewczynę, a gdy się z nimi uporał, to zerwał sznury krępujące jej ręce i nogi.
- Jesteś w stanie czarować?
- Mhmmm... - wymruczała zdejmując sobie knebel z ust.
Serubi wysunęła ręce przed siebie, układając dłonie tak, jakby trzymała w nich kule. W czasie, gdy mruczała inkantację, nogi trzęsły jej się coraz mocniej, jakby uginały się pod narastającym ciężarem. Dwa zawiniątka uniosły się w powietrze chwilę przed tym, jak sharkiny przeszły do decydującego ataku, przez co te wpadły do oceanu z paszczami pełnymi słonej wody, a nie porcją świeżego jedzenia. Tymczasem Inrami i jedna nieznana innym osoba zaczęli powoli przemieszczać się w kierunku szalupy.
- Dobrze! O to chodzi! - dopingował Gristel. - Płyniemy im na spotkanie!
Na twarzy czarodziejki pojawił się grymas bólu. Zimny pot wypłynął jej na czoło. Krew pulsowała w skroniach uciskając czaszkę. Czuła, że jednak nie wytrzyma, że przeceniła swoje siły, nie była dość wypoczęta. Upadła na jedno kolano, ręce zaczęły jej drżeć.
Musiała z któregoś zrezygnować, jeśli miała ocalić choć jedną osobę. Dwoje ludzi to dla mnie za wiele, pomyślała. Kogo wybrać? Nie przepada za Inrami, ale to członek drużyny, a ci powinni sobie pomagać. A ten drugi, nieznajomy? Przecież on też chciałby żyć! Choć w sumie i tak miał zginąć, więc co za różnica? Wybacz mi...
Przesunęła prawą rękę w kierunku lewej, by skoncentrować energię na osobie, która była lżejsza. To był w sumie strzał w ciemno, bo co prawda Inrami, z tytułu bycia szczupłą, wysportowaną kobietą powinna mniej ważyć, ale z drugiej strony mógł to być też wygłodzony więzień. Intuicja podpowiadała jej jednak, że to właśnie Inrami jest tą lżejszą. Miała tylko nadzieję, że się nie pomyliła.
Sieć po prawej, nie podtrzymywana już czarem, spadła do wody. W jej kierunku podążyło kilka sharkinów. Moment potem uwięziony weń został rozerwany i pożarty. Jedyne, co po nim zostało to plama krwi, i tak niewidoczna na tle falującej tafli czarnego oceanu.
Serubi z każdą chwilą robiło się coraz bardziej niedobrze, zawartość żołądka zbliżała się jej do gardła. Próbowała się bronić, nie myśleć o tym, koncentrować się na utrzymaniu mocy zaklęcia, ale w końcu nie wytrzymała. Osunęła się na podłogę w spazmach, po czym zwymiotowała.
W tej samej chwili Inrami runęła do morza, ale było to przy burcie łodzi, więc została bez większych problemów wyłowiona. Gristel zabrał się za rozcinanie sieci.
- Brawo! - doszło ich od strony oddalającego się okrętu. - Naprawdę, jestem pełen podziwu! Za taki spektakl zasłużyliście na nagrodę! Mam dla was kilka rad...
- Wsadź je sobie w dupę, pojebie! - krzyknął Kristo w kierunku kapitana.
- Po pierwsze, stulcie teraz mordy, bo sharkiny mogą was usłyszeć i wywrócą tę waszą łódeczkę. - jakby na potwierdzenie jego słów tuż przez nimi, wzdłuż szalupy, bez pośpiechu przepłynęła płetwa należąca do jednego ze stworów morskich. - Widzicie?! Zaraz wrzucimy im jeszcze kilka ptaków, to odpłyną i zostawią was w spokoju. Po drugie, jeśli chcecie dostać się do Marinoru, to skierujcie się w stronę księżyca, w dzień podążajcie za słońcem, na zachód. Stąd prosta droga do stolicy Wyrtten. Niedługo powinniście napotkać statki rybackie, oni w razie czego was naprowadzą. Po trzecie, na łodzi powinny być jakieś zapasy, więc z głodu i pragnienia nie umrzecie. Co prawda nie sądziłem, że wam się uda, ale przygotowałem się i na taką ewentualność. I po czwarte, nie płyńcie za mną. Ja już nie zmierzam do Marinoru. Nastąpiła drobna zmiana planów. Żegnajcie!
Ertyn odszedł od okna i powrócił do swojego fotela. W pomieszczeniu był tylko pierwszy oficer, reszta marynarzy została wyrzucona w momencie, gdy Gristel wskoczył do wody.
- Kapitanie, po co ten cały cyrk?
- Widzisz, Orleth... - odrzekł dowódca okrętu wciągając do ust dym z fajki. - Czasem tak po prostu trzeba. - zaczął puszczać kółka z dymu.
Nie mówił wielkiemu Murzynowi, że normalnie nawet mógłby puścić tamtą bandę, niechby sobie płynęli do tego zasranego Marinoru. Tylko, że znam swoich marynarzy, pomyślał. Psiekrwie, jak pochleją, to gadają byle głupoty. Co prawda wątpię, by zdali sobie sprawę z tego, kto był na pokładzie, ale i tak mogliby w jakiejś karczmie powiedzieć, że puściliśmy bandę cudaków wyglądających jak cyrkowcy, trafiłoby to do nieodpowiednich, umiejących wnioskować uszu i koniec z mą reputacją! Nie byłbym już neutralnym "handlowcem", a stronnikiem królestw, które skorzystały na śmierci Celiki. A tak, ludzie na statku pomyślą, że zjadły ich sharkiny. Powód jeszcze się wymyśli. Ważne, by o nich zapomnieli.
- Jedna sprawa. Ich nigdy nie było na pokładzie. - rzekł Ertyn.
- Rozumiem. - powiedział Orleth. - Gdzie teraz płyniemy?
- Tam, gdzie są najlepsi krasnoludzcy inżynierowie. Muszą zbadać moją nową zabawkę...
- Tego Mertena?
- Taaak...
- Wierzy pan, że może to, co twierdził ten bard?
- Cóż, nawet jeśli tak nie będzie, to i tak wydaje się on ciekawą konstrukcją. Coś może z niego być... Tylko ta nazwa... Merten... Trzeba ją jakoś zmienić... - potarł się po czole. - O! Już mam! Co myślisz o Mertenes? Dodałem swoje inicjały na końcu... - uśmiechnął się sam do siebie. - Tak, od razu lepiej!
Nie mógł wtedy wiedzieć, że za kilkadziesiąt lat jego wnuk, rozpoczynając masową produkcję Mertenesa, w krótkim czasie uczyni z niego jeden z najpowszechniejszych środków poruszania się na planecie.
Ale to miało nastąpić dopiero za jakiś czas...
* * *
- Ty, tatko, patrzaj no na to!
- Co?
- No zobacz jakie cudaki ku nam wiosłujo! - powiedział młody chłopak wyciągając sieć z wody.
- Skąd ci oni tukej? - rzekł Jahura, stary rybak, spoglądając w kierunku wskazanym przez syna.
- Cholera ich wie... - podrapał się po głowie.
- No, dobra Mirus, skończta się opierdalać i wracajta do roboty!
Gdyby Jahura, miast skupiać się na szacowaniu połowu, popatrzył teraz w oczy syna, to dostrzegłby w nich błysk inteligencji. Choć równie dobrze mógł być to zabłąkany promyk słońca odbity od jego ślepi.
- Tatko, a może to piraty som! - wykrzyknął Mirus.
- Synu, powiedz no czemu ty taki jak matka durny jesteś? - westchnął Jahura. - Przecie piraty takimi gównianymi łódkami nie pływajo! Oni okręta majo, z wieloma żagluma, a nie takie ino skrobanki. A tera do roboty, dekowniku ty!
Chłopak nie polemizował z ojcem i wrócił do pracy, bojąc się tego, że w domu ten znowu będzie go ćwiczył za pyskowanie. Jednakże mimo tego nadal myślami był przy zbliżającej się ku nim łódce z pięcioma dziwnie wyglądającymi osobnikami. Gdy szalupa zatrzymała się przy nich na odległość wiosła, Mirus musiał stwierdzić, iż nazywanie jej pasażerów dziwnymi to zdecydowanie za mało powiedziane. No bo na przykład kto przy zdrowych zmysłach wypływa w morze z ewidentnie dziurawymi sieciami, z lutnią i ciężką zbroją na pokładzie?
- Witam panów. - ukłonił się ogromny człowiek z zielonkawą skórą i paskudną twarzą.
- Bry! Jestem Jahura, a to mój syn Mirus. A wy, coście za jedni?
- Rozbitkowie. Nasz statek zatonął w trakcie burzy dwa dni temu. Tylko my się uratowaliśmy... - westchnął robiąc smutna minę. - Z nadzieją nadal wiosłowaliśmy w kierunku, w którym zmierzał nasz okręt. Na zachód, do Marinoru. Daleko to, drogi panie?
- Nie, nie daleko... Poczekajta chwile, kończym właśnie połów i sami zara wracamy. Popłyniecie za nami, co by się nie zgubić.
- Dzięki ci, miły panie.
- Ale, ale... - Jahura zmrużył oczy marszcząc spieczone słońcem czoło. - Dziwnie mi wyglondocie. Pomogem wam, ale odpłyńta trochę do tyłu. Jak już zobaczycie brzeg, to hulaj dusza, wiosłujta gdzie chcecie. Byle nie za mno, do inaczej na lądzie żono, dzieciarnio i psami poszczuje.
- Oczywiście, dobry panie. - Gristel zgiął się w pół, ale raczej nie w wyrazie wdzięczności, a by rybak nie widział, jak powstrzymuje się od śmiechu. Miał nadzieję, że innym tez się to uda. - Już się odsuwamy.
* * *
Marinor objawił im się w pełnej krasie, w najpiękniejszej ku temu chwili - podczas zachodu słońca. Jego promienie prześwitywały pomiędzy smukłymi, wysokimi wieżycami pałaców stolicy Wyrtten, rzucając swe refleksy na skrzącą się złotem taflę wody. Od razu dało się zauważyć dwór królewski, majestatyczny, wybudowany w najwyższym punkcie naturalnej portu w kształcie półksiężyca, na którym kilka wieków temu powstało miasto. Jednakże to nie siedziba władcy przykuwała największą uwagę, a górująca nad całym Marinorem wielka, wyglądająca niczym noga giganta latarnia morska, wzniesiona na prawym ramieniu zatoki. Na jej szczycie buchał kilkumetrowy płomień, mający pomagać zagubionym okrętom znaleźć drogę do portu. Zapierającego dech w piersiach widoku dopełniała zalewająca wszystko pomarańczowo-czerwona poświata.
- Niesamowite! - powiedział Kristo.
- No, nawet po szumigaju trudno o takie wizje. - dodał Sedy, któremu najwyraźniej przeszło apogeum "głodu".
Wpłynęli do zatoki w towarzystwie mnóstwa innych okrętów, zmierzających do portu przed zachodem słońca. Były to głównie łodzie rybackie, choć można też było wyróżnić kilka statków handlowych oraz jednostki bojowe, mające za zadanie bronić stolicy przed ewentualnym atakiem piratów.
Znaleźli się właśnie w pobliżu latarni, więc spojrzeli w górę by się jej lepiej przyjrzeć. Z tej perspektywy wydawało się, że dotyka ona nieba.
- Słyszałam, że ten ogień zasilany jest jakąś czarną, łatwopalną substancją, wydobywana gdzieś daleko na pustyni w głębi kontynentu. - rzekła Serubi. - Ropa to się nazywa, czy jakoś tak...
- Ropę to ty masz rano między nogami jak się budzisz. - wtrącił się Xethonar. - Ludzie, zejdźcie na ziemię, mamy ważniejsze problemy na głowie!
- Niestety, on ma rację. - przytaknął Gristel. - Nie możemy płynąć do głównego doku, bo tam niewątpliwie zainteresują się nami strażnicy. Wątpię, by łyknęli to, że jesteśmy rozbitkami tak jak tamten ćwok...
- Myślę, że w tej sytuacji powinniśmy płynąć wraz z rybakami ku ich siedzibom. - zasugerowała Inrami. - Tam raczej nikt nie będzie zwracał na nas uwagi.
- Dobra myśl. Dawaj Kristo, wiosłujemy! - zachęcił bard.
* * *
Dobijając do piaszczystego brzegu stwierdzili, że stolica Wyrtten być może jest piękna na pierwszy rzut oka, z daleka, ale po bliższym poznaniu okazuje się, iż w rzeczywistości to miasto ładną ma tylko nazwę i dzielnicę szlachecką. Świadczyły o tym czarne, zaniedbane, stojące blisko siebie chałupy, przy których wisiały stare, zużyte i miejscami dziurawe sieci, grupki umorusanych dzieci bawiących się na brudnej plaży, rynsztok mający ujście wprost do zatoki oraz paskudna, zamulona woda, raz po raz wyrzucająca na brzeg jakieś śmieci. Obrazu dopełniał wszechobecny, świdrujący nos zapach wędzonych ryb.
- Kurwa, ale śmierdzi! - parsknęła Inrami zakrywając twarz ręką.
- Eee tam! Nie takie rzeczy się już wąchało. - stwierdził Sedy.
- Nie wątpię... - burknęło z okolic rozporka błędnego rycerza.
- Chodźmy stąd i znajdźmy jakąś gospodę. - powiedziała Serubi.
- A za co niby tam przenocujemy? - zapytała Inrami z wyczuwalną ironią w głosie.
- Gristel, może ty w zamian za występ mógłbyś nam coś załatwić?
- Teoretycznie tak. Ale najwyżej tylko dla siebie. Nikt ci nie da noclegu dla pięciu osób za jeden występ, o kredycie nie wspominając. Wiem, bo siedzę w tym interesie już od jakiegoś czasu.
- No, to pięknie! - jęknęła zabójczyni. - Nie mamy pieniędzy na miejsce do spania, ba, nawet na coś do jedzenia, bo zjedliśmy już wszystkie zapasy! Broni też nie mamy, bo zabrał nam ją ten jebnięty kapitan! Nic nie mamy!
- Skończ już jęczeć! - powiedział Xethonar. - Zawsze możecie sprzedać tego gówniarza na targu niewolników. Jak na razie jest dla was tylko balastem, nawet teraz polazł sobie i gada z lokalnymi przygłupami. Przynajmniej ma rozmówców na swoim poziomie... Wiele za niego nie dostaniecie, ale przynajmniej powinno starczyć na kilka dni utrzymania.
- Co ty gadasz?! Nie zrobimy tego! - odparła Inrami. - To jeden z nas!
- A tam, od razu jeden z nas. - prychnął obserwator. - A tak właściwie, to co ty go tak..?
- Przestańcie się kłócić i postarajmy się wymyślić jakieś inne rozwiązanie. - wtrącił się Kristo.
- Ostatecznie możemy kogoś okraść... - rzekła Serubi nieśmiałym tonem.
- Jasne, tutaj to jest świetny pomysł! - stwierdziła zabójczyni. - W sumie uzbiera się może z dziesięć miedziaków. Nie ma co sterczeć, chodźmy do centrum, tam łatwiej o zasobniejsze sakiewki..
- Co? Gdzie idziemy? - zapytał Sedy podchodząc do dyskutującej drużyny.
- Do dupy. - rzucił Xenothar.
- Cóż, jak chcecie. Ja idę wyspać się w łóżeczku. - chłopak wyciągnął z kieszeni niewielką sakiewkę i zaczął nią podrzucać. Ze środka odezwały się monety. - Ktoś chce się przyłączyć?
- Skąd to masz?
- Sprzedałem łódź tym ludziom. - wskazał palcem na dwóch rosłych mężczyzn stojących kilkanaście metrów od nich, na kamienowanej ścieżce. - W końcu i tak do niczego nam się raczej nie przyda, nie? - popatrzył po gapiących się na niego towarzyszach. - No co? Źle zrobiłem?
- Nie no, dobrze... - powiedział Gristel. - Tylko jak ci się to udało?
- Tajemnica zawodowa. - Sedy wyszczerzył zęby w chytrym uśmiechu. - Dość powiedzieć, że opchnąłem tę skrobankę za trzy razy więcej niż jest warta. A teraz bierzcie z niej co tam macie i spadamy stąd. Polecono mi pewien lokal, niedaleko stąd, ponoć jest niedrogi i panuje tam miła atmosfera.
- Świetnie! - rzekła rozradowana Serubi. - A jak się nazywa?
- "Pod skapcaniałą syreną".
* * *
Przybytek, do jakiego zaprowadził ich Sedy, nie dobiegał wystrojem od typowej, podrzędnej gospody. Wnętrze było słabo oświetlone kilkoma lampami na tłuszcz, przy prostych, drewnianych stołach urzędowały grupki stałych bywalców rżnących w karty oraz popijających ciepłe piwo z porcelanowego kufla, a za szynkwasem stał otyły i spocony karczmarz, z miną sugerującą albo parszywy humor, albo ostre zatwardzenie.
- Gospodarzu, macie jaki wolny stolik? - zapytał Sedy.
- Zależy, kto pyta. - odparł grubas zza lady.
- Ktoś skłonny zapłacić gotówką, a nie brać na krechę.
- Proszę za mną, do alkierza. - rzekł szynkarz z ociąganiem, uprzednio zlustrowawszy każdego członka drużyny.
Zaprowadził ich do pokoiku na końcu pomieszczenia, zapewne by nie rzucali się innym w oczy. Najwyraźniej ktoś nowy był tu rzadkością i właściciel przybytku nie chciał, by jego mniej tolerancyjni, stali klienci urządzili z tego powodu burdę.
- Co podać?
- A co jest?
- Polewka z ryby i cebulowa.
- To daj nam cebulowej, tylko sera nie żałuj! - powiedział Sedy pstrykając miedziakiem w stronę karczmarza.
Ten chwycił monetę z zadziwiającą jak na jego gabaryty szybkością, po czym bez słowa odwrócił się i ruszył w kierunku zaplecza by zrealizować zamówienie.
- I piwa! - krzyknął jeszcze Kristo.
- Ciszej, nie zwracajmy na siebie uwagi. - szepnęła Inrami.
- Ciekawe czy trzeba dopłacać za gorącą kąpiel... - zastanowiła się Serubi.
- Nie szastajcie pieniędzmi. - rzekł Gristel. - Muszą nam wystarczyć jeszcze na kilka noclegów. Jutro trzeba by rozejrzeć się za jakąś robotą.
Gospodarz postawił przed nimi złocisty trunek, wylewając jego odrobinę z na stół. Niezbyt tym wzruszony wyciągnął z kieszeni starą, dawno nie praną szarą szmatę i przetarł nią blat.
- Zaraz będzie zupa. - burknął i poszedł.
- Nie ma to jak miła obsługa.
- Nie marudź, Inrami. - rzucił Gristel. - Uwierz mi, że bywałem w gorszych miejscach. W porównaniu do szynkarzy, jakich już widziałem w swoim życiu, ten człowiek jest dla nas bardzo uprzejmy. Może pociągnąć go za język? Powinien się orientować jak przedstawia się obecnie sytuacja w Marinorze.
- Racja. - stwierdził Kristo. - Zaraz będziesz mógł go o to spytać. Właśnie niesie nam jadło.
- Proszę. - powiedział karczmarz kładąc przed nimi pięć glinianych misek i garnek parującej, pachnącej zupy.
- Dzięki ci, miły gospodarzu. - rzekł pół-ork biorąc do ust łyżkę polewki. - Uhmmm! Pyszna! - wziął łyk piwa. - Czy byłbyś łaskaw powiedzieć co też się nowego dzieje w stolicy Wyrtten?
- Różne rzeczy. Zależy od tego, czy chcecie wykupić nocleg?
- To zależy, ile sobie życzysz.
- Jak dla was, to piętnaście miedzianych ode łba za noc.
- Miły panie, toć my tylko biedni wędrowcy. - wtrącił się Sedy wciągając nitki z sera do ust. - Zechciej obniżyć do sześciu, a na pewno zostaną u ciebie nasze pieniądze.
- Dwanaście. Niżej nie spuszczę.
- Panie, miej litość. - kontynuował młodzieniec. - Niech będzie chociaż osiem. Czy chcesz, byśmy spali na dworze, narażeni na różne wypadki, podczas gdy ty przez to nic nie zarobisz?
- Dziesięć. - wycedził szynkarz przez zęby, marszcząc czoło. - I ani ważcie się mówić o tym komukolwiek innemu. Ech, kurwa, serce mi mięknie na starość.
- Zgoda, miły panie. - uśmiechnął się Sedy. - A czy teraz mógłbyś odpowiedzieć na pytanie mojego przyjaciela?
- Cóż... - gospodarz podrapał się w wyłysiałe czoło. - Tutaj rzadko dzieje się coś ciekawego. Ot, co najwyżej nie dalej jak tydzień temu mieliśmy tu smoka. Przyleciała gadzina, pokręciła się nad miastem, porwała dwie krowy i tyle jej było widać. - wzruszył ramionami. - A tak, to tylko marynarze ciągle przypływają i odpływają, dostarczają i zabierają różne towary... Jeśli szukacie pracy, to zatrudnijcie się w porcie do rozładunku statków. Nic innego mi nie przychodzi do głowy... - już miał odejść, gdy odwrócił się jeszcze. - Aha, jest też szybszy sposób na zarobienie dużej forsy. Za dwa dni odbywa się konkurs śpiewania mówionego, jak macie umiejętności, to możecie się zgłosić, o ile są jeszcze wolne miejsca. Zresztą, na mieście wiszą obwieszczenia, to sobie sami poczytajcie.
- Dobrze, dzięki ci, miły panie. - rzekł Gristel. - Możesz nam tylko jeszcze powiedzieć jak trafić do naszych pokoi?
- Po schodach na pierwsze piętro, pierwszy po lewej. Tu macie klucz. Zmieścicie się w jednym bez problemu. W środku jest miska z wodą byście mogli się umyć. Życzę miłej nocy. Jakby czego było jeszcze potrzeba, to siedzę za szynkwasem. - powiedział i ruszył w miejsce, w którym zobaczyli go po raz pierwszy.
- Gristel, co to jest to śpiewanie mówione? Wiesz może? - zapytała Inrami.
- Słyszałem o tym, ale nigdy samemu nie wykonywałem. Czekajcie, to ma nawet swoją nazwę... O! Hula-hop.
- A skąd taka durna nazwa? - wtrąciła Serubi.
- Ponoć pierwszy jej człon pochodzi od tego, że teksty tych piosenek opierają się głównie na opisywaniu zabaw, orgii i sławieniu hulaszczego trybu życia, druga zaś część odnosi się do wybryków artystów na podczas występów, skaczących po scenie i machających rękami jak małpy w kierunku publiki. Starsi za tym nie przepadają, za to młodzi wręcz uwielbiają. Co prawda popularność hula-hopu rośnie, ale myślę, że to tylko chwilowa moda. Ludzie nigdy nie przestaną słuchać klasycznych pieśni...
- Jak długo żyję, nigdy nie słyszałem o czymś równie pierdolniętym. - powiedział Xethonar.
- Wiesz, sztuka ewoluuje, czasem w bardzo dziwne strony. - stwierdził Gristel. - Kiedyś na północy było coś równie nienormalnego. Muzyka ta nazywała się strunogwałtem, a polegała na jak najszybszym waleniu w najniższe struny lutni. Wykonywali ją długowłosi, machający przy tym głowami idioci, ba, wymyślili nawet lepszy ku temu instrument, wytrzymalszy, nazwali go chyba gitarą, choć pewności nie mam. Te szarpidruty, zwykły też rzygać na siebie podczas koncertów. No, ale przynajmniej próbowali śpiewać. Co prawda podobno bardziej przypominało to pierdzenie krowy, ale ci hula-hopowcy nawet tego nie robią.
- Hm... A może weźmiesz udział w turnieju? - zaproponował Kristo.
- Co?! - pół-ork omal nie zakrztusił się polewką, którą właśnie przełykał.
- No jak to co? Przecież jesteś bardem, nie powinieneś mieć problemów.
- To nie jest tak, jak myślicie. Hula-hop brzmi inaczej niż to, co dotychczas słyszeliście. Tam nie ma melodii. Ktoś tylko wybija rytm na bębnach, a wykonawca wyrzuca z siebie potok słów, co najwyżej akcentując co poniektóre sylaby. Tradycyjny śpiew nie jest mile widziany.
- Też mi wielki problem. - stwierdził Sedy. - Nie wystarczy, że po prostu posłuchasz trochę jak inni hula-hopują i przerobisz swoje utwory tak, by pasowały brzmieniowo do konkursu? Chociażby to "Nie ma to jak żyć", kawałek w sam raz na tego typu imprezę.
- Ech, to nie takie proste... Poza tym mówiłem już, że ten utwór wypada jak na razie z repertuaru. Myślałem, że na łodzi wytłumaczyłem dlaczego.
- Ech, no tak...
- Ale spróbować i tak nie zaszkodzi. - powiedziała Serubi wstając od stołu. - Dziękuję. Dajcie mi klucz, idę do pokoju wziąć gorącą kąpiel. Ani się ważcie tam wchodzić, bo spalę kulą ognistą!
- Ja też idę. Możecie przyjść dopiero, jak was zawołamy. - dodała Inrami.
- Jak chcecie... - Sedy wzruszył ramionami z głupkowatym uśmiechem na twarzy.
- Hej, Gristel, skoro dziewczyny nas zostawiają, to może dokończysz opowieść o tym Niveku Rentsocu?
- O kim? - wtrącił młodzieniec.
- Czekaj Kristo, zacznę od początku... - westchnął bard i zaczął przedstawiać historię swego kontaktu z konstruktorem, który twierdził, że może zmienić "szczyny" w wino. - ...więc stanął na tym dziwnym urządzeniem, włożył rękę do spodni i z nogawki wyjął... butelkę.
- Butelkę? Czego? - zapytał błędny rycerz.
- No, "szczyn". - rzekł bard z delikatnym uśmiechem na twarzy.
- Eee! - Sedy machnął ręką. - Ja myślałem, że przy wszystkich odleje się do tej maszynki, a nie tak z flaszki...
- I co się stało?
- W maszynce się zakotłowało, płyny w zbiornikach zaczęły buzować, po pomieszczeniu rozszedł się paskudny zapach... A do szklanki postawionej koło kraniku, w którego miało wypłynąć wino zaczęła ciec... woda. - Gristel zaczął chichotać.
- No dobra, ale co w tym tak zabawnego? - dociekał Kristo. - W końcu jest tak, jak mówiłem. Jakaś bez sensu ta opowieść.
Bard nie wytrzymał i wybuchnął głośnym śmiechem. Walnął ręka w stół i chwyciwszy kufel pociągnął z niego solidny łyk piwa.
- No tak, wszystko się zgadza, ale jest jeden drobny szczegół, o którym sam dowiedziałem się następnego dnia z rana, już wyjeżdżając.
- Jaki?
- Że i owszem, widziałem przemianę "szczyn" w wodę, ale nie była to uryna, a lokalna wersja paskudnego napoju wyskokowego, robionego ze zlewek produkcyjnych wina, gorzałki i cholera wie czego jeszcze.
- Ha ha ha! A to dobre! - zarechotał Sedy.
- Ciekawe w takim razie skąd ta fama o wynalezieniu przyrządu do zamiany sików w wodę? - zastanowił się Kristo.
- Cóż, najwyraźniej nie wszyscy przejezdni zostali do rana i ponieśli tę historię dalej. - zauważył pół-ork biorąc łyk złocistego trunku.
- Heh, pewnie tak. Ciekawe co stało się z tym konstruktorem?
- Kontynuuje swoje eksperymenty.
- Skąd wiesz? - zapytał Sedy.
- Bo w jakiś czas później wracałem przez tamtą okolicę, ale zatrzymałem się w innej wiosce. Tam w karczmie jeszcze raz obiło mi się o uszy wspomnienie o Niveku Rentsocu, który rzekomo po fiasku maszyny zmieniającej "szczochy" w wino postanowił odwrócić reakcję. Doszedł do wniosku, że skoro z tego paskudztwa wtedy wyszła woda, to i z wody da się zrobić ten syf.
- Kto wie, może mu się uda? - rzekł Kristo.
- Możliwe, ale wątpię. Podobno opiera wszystko na związkach siarki, a któżby chciał pić coś powstałego w ten sposób?
* * *
Członkowie drużyny przeciskali się między straganami lokalnego targowiska w poszukiwaniu namiotu, w którym odbywało się zapisywanie chętnych do udziału w konkursie hula-hopu. Ich uszy były zewsząd atakowane przez masę głosów zlanych w jeden, zagłuszający szum, z którego tylko od czasu do czasu dało się wyróżnić okrzyki typu:
- Ryby! Świeżutkie ryby!
- Krokieciki, komu krokieciki?
- Jagodzianki dwu-smakowe, jagodowo-jagodowe!
- Sprzedam żonę, stan prawie idealny, nie bita!
- Ludzie, tu chyba jest wszystko! - powiedział Sedy. - Ciekawe, czy mają tu szumigaj? Ech, gdybym mógł tu postawić swój kramik, to pewnie zbiłbym fortunę... - rozmarzył się.
- Zejdź na ziemię i uważaj, by ci sakiewki nikt nie podprowadził. - syknęła Inrami rozglądając się na boki. - Założę się, że już ze trzech kieszonkowców ma nas na oku...
- Przepraszam, wie pani może gdzie jest punkt zapisów na konkurs hula-hopu? - Gristel zagadnął przechodzącą obok młodą dziewczynę.
- Pewnie! - odparła z uśmiechem, który jednak zbladł nieco gdy przyjrzała się twarzy swego rozmówcy. - Musi pan iść w do końca tej alejki, potem skręcić w prawo i później już przez cały czas prosto. To taki duży, biały namiot, na pewno go pan nie przegapi.
- Dziękuję ci, miła pani. - bard schylił się by ucałować jej rękę, ale młoda dziewczyna ruszyła szybkim krokiem przed siebie z zarumienioną twarzą, w reakcji na co bard wzruszył tylko ramionami i począł iść we wskazanym kierunku.
- Co jej się stało? - zapytał Kristo.
- A bo ja wiem? Ech, kobiety! - fuknął pół-ork.
- Może uraziłeś ją tytułując ją panią? W końcu była bardzo młoda...
- A może poczuła jak cuchnie ci z gęby? - dobiegło ich z okolic krocza błędnego rycerza.
Gristel powstrzymał się od odpowiedzi.
Szli otoczeni tłumem rozkrzyczanych ludzi: starsza kobieta, gestykulując gwałtownie, kłóciła się z właścicielem straganu z owocami o jakość towaru, jaki jej wczoraj sprzedał; dwójka małych dzieci piszczała i chichotała podczas zabawy w wysychającej kałuży, polegającej na ochlapywaniu się mulistą wodą; pewien młodzieniec zachwalał swój kram z niepozornymi kijami, do których był doczepiony kawałek materiału, mający po rozłożeniu ochraniać przed deszczem i słońcem; ktoś krzyczał, że został okradziony i wzywał straż, by łapała złodzieja, co jak zwykle spotkało się z brakiem odzewu ze strony stróżów prawa, gdyż jaki jest cel w uganianiu się za kimś, kogo i tak się nie znajdzie?
- Dobra Gristel, jesteśmy. - powiedziała Serubi gdy zatrzymali się koło rozłożystego namiotu, za którym stała nieduża, drewniana scena. - Wchodź, a my tutaj poczekamy.
Bard bez pośpiechu i entuzjazmu wszedł do środka. Nie minęło jednak wiele czasu, a już był na zewnątrz, z tym, że teraz z jego twarzy, miast niechęci, kipiała nienawiść.
- Co się stało? - zapytał Kristo mimo tego, że zdawał sobie sprawę, iż może być to nierozsądne.
- Nie ma już wolnych miejsc! - wycedził pół-ork przez zaciśnięte zęby.
- Kurwa! - zaklął błędny rycerz. - Ale... czemu jesteś taki zły? Nie miałeś przecież ochoty brać w tym udziału.
- Odmieniło mi się! A teraz idziemy stąd! - rzucił bard i ruszył przed siebie.
- Gdzie? - zapytała Inrami gdy reszta grupy dogoniła Gristela, co na zatłoczonym targowisku wcale nie było łatwe.
- Do naszej gospody.
- Po co? - dociekał Sedy.
- Zobaczycie. - na twarzy pół-orka wykwitnął paskudny uśmiech. - Powiem wam na miejscu.
* * *
Rodarti siedział w gospodzie "Pod pijanym knurem" i sączył wino z pucharu. Było już po jego występie, więc mógł sobie pozwolić na odrobinę luzu, co w praktyce oznaczało zalanie się do nieprzytomności. Smakując szkarłatny napój wodził znudzonym wzrokiem po innych gościach przybytku oraz biernie przysłuchiwał się rozmowom swoich ochroniarzy. Uważał ich za prostaków i drażniły go ich banalne wygłupy, płytkie żarty oraz durne konwersacje, dotyczące głównie wyczynów seksualnych z dziwkami w przeróżnych zamtuzach. Głupcy, pomyślał, nie wiecie ani trochę co to jest prawdziwe spełnienie! Zamtuz!
Zaczął z rozrzewnieniem wspominać czasu, kiedy to był dopiero początkującym bardem, służącym na dworze Rectuma, króla Testisu. Tam, w wieku zaledwie trzynastu lat został zabrany na orgię. Odbywała się ona w podziemiu zamku władcy, a brali w niej udział wszyscy, od służących po najważniejszych ludzi w państwie. Tam znikały wszelkie podziały, panowała prawdziwa wolność i równość. Ale z tego zdał sobie sprawę dopiero o wiele później. Wtedy, gdy był tam po raz pierwszy, najważniejsze było jedno - spełnienie, danie upustu pożądaniu. I udało mu się, na dodatek nie byle jak! Sama królowa Vagina, najpiękniejsza kobieta na dworze, a może i całym świecie, go zainicjowała! To, co uprawiają te prostaki ze swoimi brudnymi, wynajętymi kobietami nijak nie może się temu równać!
- Szefie, popatrz no! - powiedział jeden z trzech mięśniaków otaczających Rodartiego.
- Co? - zapytał bard, nieco już zamroczony działaniem alkoholu.
- Widzisz no tego kiepa, co to na scenę wychodzi?
- Którego? - Rodarti miał problemy ze zogniskowaniem wzroku.
- Tego ze szmatą na ryju. Tylko oczy mu widać. Właśnie lutnię stroi.
- Co to, on ma tu występować? Po mnie? Jak może? - bard mówił coraz głośniej. To, że nie grał dziś jako ostatni było policzkiem w jego wybujałe ego. - Dawać mi tu gospodarza, już!
- Szefie, spokojnie! - rzekł ochroniarz. - Zobaczmy jak mu pójdzie, potem się nim zajmiemy. Rozumie szef, nie?
- Ta, rozumie... - wypił zawartość pucharu na jeden łyk, by trochę uspokoić nerwy, zszargane zaistniała sytuacją. - Ale gospodarza i tak nie omieszkam opierdolić!
Tymczasem mężczyzna ze szmatą na twarzy siedział na krzesełku postawionym na małej, będącej może pól metra na podłogą scenie i kończył poprawianie brzmienia swego instrumentu. Jego ruchy były jednak bardzo ostrożne, tak, jakby obawiał się, że lutnia może mu wyrządzić jakąś krzywdę.
Zbliżył głowę w okolice rozporka, rozejrzał się po sali, jakby szukając kogoś. Po chwili wstał, ukłonił się i przy nielicznych oklaskach zaczął swój koncert. Już pierwsze toporne dźwięki wychodzące mu spod palców zaowocowały tym, że o ile samo jego pojawienie się nie obeszło prawie nikogo, to teraz miał zagwarantowane zainteresowanie całej izby. Ale to był zaledwie wstęp.
- Co to, kurwa, jest?! - jęknął Rodarti. - Tego się nie da słuchać!
- Już mój dziadek, inwalida wojenny bez kilku palców, lepiej potrafiłby zagrać na lutni. - stwierdził jeden z ochroniarzy. - Cokolwiek.
- Och, już przestał! Tyle dobrze...
Rodarti już miał poinstruować swoich chłopaków, by wyrzucili tego nieudolnego artystę za drzwi, gdy zamarł w zaskoczeniu. Oto ten mężczyzna ze szmatą na gębie zaczął znowu grać i, co gorsza, miał zamiar śpiewać!
- To będzie piosenka o przemijaniu. - oznajmił.
Kiedy trawka się zieleni,
Kiedy cipka się czerwieni,
Kiedy chuj staje jak sosna,
Wtedy jest prawdziwa wiosna!
Bard siedział osłupiały. Nieczysty i łamiący się w nieodpowiednich momentach głos mężczyzny drażnił jego uszy, kłuł je i ranił coraz silniej z każdą następną fałszywą nutą wygrywanej melodii, z każdym źle zaśpiewanym słowem piosenki.
Kiedy pogoda nieudana,
Kiedy cipka rozepchana,
Kiedy chuj zwisa jak szmata,
Wtedy jest koniec lata!
Wbrew pozorom Rodarti był w stanie znieść wiele, w końcu przez kawałek swego życia był nauczycielem gry i śpiewu w jakiejś podrzędnej szkole dla czarodziejów, więc tam już nie raz słuchał o wiele gorszych rzeczy. Można nawet powiedzieć, że miał tolerancyjny stosunek do gwałcenia sztuki, z jednym tylko wyjątkiem - kiedy to profanowało się jego utwory, szczególnie te najpopularniejsze.
- Ty łachmyto niemyty! - ryknął bard podnosząc się z miejsca. - Jak śmiesz psuć tak piękną pieśń?
- A tam od razu piękną... - mężczyzna wzruszył ramionami. - Jest gówniana, jak każdy utwór tego ćwoka, Rodartiego.
- Coś ty powiedział, chujku?! - zapytał wyzwany artysta chwiejąc się. Jego twarz nabiegła czerwienią, oczy pałały nienawiścią, a alkohol krążący po krwi dodatkowo wzmagał agresję.
- To coś słyszał, bucu! A tak w ogóle, to po co się tak miotasz? Lubisz słuchać tego grafomana i pretensjonalnego muzyka?
- Dość! To już zniewaga! Chodź tu, zrobię ci z dupy... - Rotardi wyskoczył na stół i ruszył w kierunku nieudolnego śpiewaka, ale już po chwili stracił równowagę i obserwował podłogę z bardzo bliskiej perspektywy. Po sali zaczęły się nieść śmiechy, jeszcze bardziej wyprowadzając barda z równowagi. - Ty, kurwa twoja mać, ja ci jeszcze... - warczał podnosząc się z ziemi przy asyście swych ochroniarzy. - A wy, na co czekacie?! Brać go!
Mężczyzna ze szmatą zakrywającą twarz skoczył ku wyjściu, ścigany przez Rodartiego i jego goryli. Biegł brukowaną ulicą, oświetlaną słabym, żółtawym blaskiem latarni, co i rusz wymijając idących drogą przechodniów. W pewnym momencie skręcił w jeden z mrocznych zaułków odchodzących od głównego miejskiego traktu i zanurzył się w mroku, pozostawiając za sobą tylko echo kroków i szczęknięć metalu.
Za nim do uliczki wpadł pościg.
* * *
- Szykujcie się, zaraz tu będą. - szepnął Gristel. - Pamiętajcie, by zamknąć oczy gdy będą blisko!
Chwilę potem na podwórko, którym kończyła się uliczka, wpadł nieco zdyszany Kristo. Rzucił pół-orkowi jego lutnię, podniósł z ziemi przygotowanego mu drąga i zaczaił się za rogiem zaułka tuż obok Serubi. Po drugiej stronie czyhała Inrami i Sedy.
- Mamy cię, skurwysynu! - dobiegło z uliczki. - Znam to miejsce, stąd nie ma... - krzyczący to ochroniarz nie dokończył, bo wbiegając na podwórko został oślepiony nagłym błyskiem światła, po czym dostał cios belką prosto w twarz. Siła uderzenia była tak duża, że pogruchotane kości nosowe weszły w głąb czaszki, wbijając się i niszcząc newralgiczne części układu nerwowego.
Jego kolega, który biegł tuż obok niego, również oberwał, z tą różnicą, że nie po twarzy, a w splot słoneczny, przez co wyskoczyło mu całe powietrze z płuc. Mężczyzna z całych sił próbował chwycić oddech, ale bez potrzeby, gdyż moment później w jego szyi zagnieździł się sztylet ciśnięty przez Inrami, a on sam osunął się na bruk.
Rodarti i jedyny żywy osiłek, mimo, iż porażeni błyskiem, jednak dali radę wyhamować i nie wpaść w pułapkę.
Gristel dopiero teraz wysunął ostrza z lutni i ruszył zapolować na tych, co jeszcze przed chwilą byli myśliwymi. Podbiegł do nadal oszołomionego ochroniarza i jednym, wprawnym cięciem skrócił go o głowę. Odcięty czerep wystrzelił w górę, pozostawiając za sobą krwawy warkocz. Posoka tryskająca z kikuta, który jeszcze przed chwilą był szyją, chlapnęła pół-orkowi w twarz. Gristel oblizał się, oczy błysnęły mu żółcią, a z ust poczęła ciec ślina. Wydał z siebie ryk tryumfu i rzucił się w pościg za swym głównym celem, który zdążył już się otrząsnąć i biegł w kierunku, z jakiego przybył. Pół-ork dogonił go jednak w kilka susów, niesiony siłą, z którą był w wiecznym konflikcie, a która dawała mu tyle siły podczas walki - chęcią mordu.
Będąc tuż za Rotardim ciął go toporem przez plecy, gruchocząc przy tym obojczyk i łopatkę.
- Argh! - jęknął bard padając na ziemię. - Proszę... Oszczędź... - wydyszał krztusząc się krwią.
- Nigdy, skurwielu! - wycharczał Gristel nietypowym dla siebie, zachrypłym, basowym głosem i zamierzył się na leżącego przed nim człowieka.
Cios trafił prosto w mostek zabijając Rotardiego, Jego gasnące, otwarte szeroko oczy zdawały się patrzeć na jakiś wielce interesujący punkt na pobliskiej ścianie.
Tymczasem pół-ork do końca stracił na sobą panowanie i przystąpił do profanowania zwłok barda. Złapał uchwyt swej broni i zaczął nim obracać jak wskazówką zegara. Żebra strzelały jedno po drugim, rozrywane obracającym się ostrzem topora, coraz bardziej rozchylając klatkę piersiową. Później zabrał się za rozczłonkowywanie kończyn: najpierw nadgarstek, potem łokcie, ramię... Za każdym razem, gdy słyszał mlaskanie metalu tnącego ciało czuł, że przelewa się przez niego fala dzikiej, prymitywnej euforii, która powodowała w nim coś, co odziedziczył po swoim ojcu...
Ten głód... Ten potworny głód...
- Gristel... - powiedział Kristo. - Gristel, zostaw... On już nie żyje...
Pół-ork nie odpowiedział. Siedział wpatrzony w zwłoki Rotardiego.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał błędny rycerz.
- Nie zbliżaj się do niego! - krzyknęła Inrami. - Z nim jest coś nie tak! Od początki nie podobał mi się ten jego pomysł...
- Nie drzyj się tak, bo zwrócisz uwagę strażników. - syknęła Serubi. - Widzicie ile śliny mu cieknie z ust? A zwróciliście uwagę na jego oczy, jak świecą żółcią? Nigdy wcześniej nie widziałam u Gristela czegoś podobnego...
- To musi być rodzaj jakiegoś szału bojowego. - stwierdził Xethonar. - W tym wypadku muszę się zgodzić z portową dziwką: lepiej zostawić go teraz w spokoju, niech ochłonie.
- To może przeszukamy tych trzech pozostałych? - zasugerował Sedy. - W końcu to, co mają przy sobie i tak im się na nic nie przyda...
* * *
- Hej! Obudź się!
Wezwanie to, odbijając się echem w głowie Gristela, wyciągało jego umysł z krainy snu. Czuł, że ma zdrętwiałe ręce, nogi i bolą go plecy. Cholera, pomyślał, coś to łóżko dzisiaj strasznie niewygodne. Wczoraj też może nie było za pięknie, ale w porównaniu do tego, co jest teraz, to już chyba barłóg z sianem byłby lepszy.
Spróbował się przeciągnąć i wtedy to jego mózg odebrał informację, że nie jest w stanie tego zrobić. Coś krępowało mu ruchy.
- Co do..? - wymruczał otwierając oczy.
- No, w końcu! - znad siebie usłyszał zniecierpliwiony głos Inrami. - Nigdy nie widziałam by ktoś spał tak mocno.
Obraz, z początku rozmazany, teraz nabierał ostrości. Bard zauważył, że ktoś przywiązał go do łóżka za pomocą grubej liny, a nieco cieńszy sznur krępuje mu ręce i nogi. Wokół niego siedzieli członkowie drużyny, obserwując każdy jego ruch.
- Co jest?! - zapytał Gristel. - Co wy wyrabiacie?!
- To raczej ty nam to powiedz. - rzekł Kristo. - Czy to, co zrobiliśmy wczoraj w nocy, to jest twój typowy sposób na zdobycie pieniędzy?
- Nie.
- Zawsze, jak wykonujesz ten przekręt z wywabieniem pijanych gości z gospody by się za tobą rzucili w pościg, to potem maltretujesz ich zwłoki?
- Nie... - zaprzeczył, choć wiedział, że nie było to do końca prawdą.
- Co to był za stan, w który wtedy wpadłeś? Strasznie dużo ciekło ci wtedy śliny z ust, a oczy emanowały żółtym blaskiem.
- No nie, więc jednak... - westchnął pół-ork. - A myślałem, że to był tylko sen...
- Zdarzało ci się to wcześniej? Dlaczego nam o tym nie powiedziałeś?
- Bo byłem przekonany, że już nad tym panuję, więc nie ma o czym wspominać. A jednak... Posłuchajcie, przedstawię wam jak sprawa wygląda, jestem wam to winny. - zamknął oczy. - Kiedyś, gdy byłem młodszy, w ogóle mi się takie ataki szału nie przytrafiały, bo i też nie musiałem wtedy walczyć. Do czasu...
Pewnego razu szedłem mało uczęszczanym traktem i usłyszałem krzyki. Bez namysłu ruszyłem by sprawdzić co się dzieje i zobaczyłem, jak trzech oprychów atakuje mężczyznę w podeszłym wieku. Wtedy to pierwszy raz poczułem w sobie plugawą naturę ojca. - splunął powiedziawszy ostatnie słowo. - Agresja narastała we mnie, chciałem mordować, pławić się w ludzkiej krwi. I tak też się stało...
Wyskoczyłem z krzaków i rozerwałem tych łotrzyków na strzępy, gołymi rękoma. - zacisnął dłonie w pięści. - Byli tak zaskoczeni, że nie potrafili nawet sensownie zareagować. Mało brakło, a zabiłbym też tego, któremu przyszedłem z pomocą. Zresztą, zapewne tak by się właśnie stało gdyby nie to, iż ta dziwna euforia, przez którą byłem opętany jeszcze chwilę temu, odeszła. Rozejrzałem się dokoła, nie mogąc uwierzyć, że to ja w tak brutalny sposób pozbawiłem tych ludzi życia. Ale świadomość tego, że zamordowałem człowieka nie była dla mnie najgorszym co mnie spotkało. Wyrzuty sumienia, jak sami wiecie, zanikają z każdym kolejnym trupem na koncie. Natomiast to, co prześladuje mnie do dziś, za każdym razem gdy walczę...
- Mówisz o tym szale bojowym? - wtrąciła Serubi.
- Poniekąd... - przytaknął Gristel smutnym głosem. - Ale nie do końca. Chodzi bardziej o głód... Parszywy, trawiący mnie od wewnątrz głód, który każe pożerać swoje ofiary, zachęca, bym smakował ich mięsa, bym pił ich posokę.
- Na wszystkich bogów! - powiedziała Inrami zasłaniając usta ręką.
- Proszę, zrozumcie, to często jest silniejsze ode mnie. Ja wiem, jaką krew mam w żyłach, natury się nie oszuka. Ale staram się, by ją zagłuszyć, odciąć się od niej najbardziej, jak to tylko możliwe. Ba, byłem przekonany, że w końcu mi się to udało...
- No, ale jest tu pewna niejasność. - zauważył Kristo. - Już kilka razy widzieliśmy cię w walce i nie przejawiałeś skłonności, jakich byliśmy świadkami w tej alejce. Podejrzewam, że faktycznie potrafisz w miarę nad sobą panować, a to, że oszalałeś miało przyczynę w czymś innym.
- Ja nie wiem, bo jestem z wami od niedawna, ale na moje oko, to od kiedy wyszedłeś z tego namiotu gdzie odbywały się zapisy, byłeś zdenerwowany. - rzekł Sedy. - Jak przedstawiałeś nam plan dostania się do turnieju poprzez pozbycie się Rotardiego, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wprost nienawidzisz tego gościa. Zalazł ci jakoś za skórę?
- Powiedzmy...
- To znaczy?
- Ten facet nie uznawał zasad zdrowej konkurencji, donosił na innych bardów jeśli robili coś nie do końca legalnego, a jak było trzeba, to preparował dowody. Wszystko, byle pozbyć się rywali. Nikt w branży go nie szanował, ale ja miałem z nim do wyrównania osobiste porachunki. Przez niego musiałem uchodzić z miasta, w którym zatrzymałem się po incydencie na drodze.
- Jak to? - zapytała Serubi.
- To było tak... Przygarnął mnie ten facet, którego uratowałem. Wiele mu zawdzięczam, on, jako jeden z niewielu, dostrzegł we mnie coś więcej, niż potomka potwora... - zrobił przerwę na głębsze nabranie oddechu. - Vertin, bo tak się nazywał, był emerytowanym wojskowym, który dorabiał sobie do emerytury handlem dziełami sztuki. To on przedstawił mi prawidła rządzące światem oraz wyszkolił w walce. I to na jego zamówienie powstała ma lutnia. - odszukał wzrokiem instrument, spoczywający w kącie pokoju. - A ten skurwiel, Rotardi, jakoś się o niej dowiedział i zapragnął mieć dla siebie. Najpierw chciał kupić, ale Vertin nie miał zamiaru jej sprzedawać. Myślałem, że na tym koniec, ale... - zawahał się.
- Ale co? - dociekał Sedy.
- Gówno, ćwoku. - rzucił Xenothar.
- Zamknijcie się oboje i nie przerywajcie! - powiedział Kristo. - Mów dalej, Gristel.
- W dniu, gdy poszedłem po odbiór instrumentu do kowala, do mego przyjaciela przyszli ludzie wynajęci przez tego psa Rotardiego, by odebrać mu lutnię. Skończyło się tym, że jak wróciłem do domu, to Vertin leżał zakrwawiony na podłodze. Oczywiście, nikt nie uwierzył w moją wersję zdarzeń, bądź co bądź oskarżającą jednego z bardziej znanych artystów, i musiałem uciekać, będąc posądzonym o zabójstwo. - jego pochmurną twarz wykrzywił ironiczny uśmiech. - No, ale jednak jest, kurwa, sprawiedliwość na tym świecie!
- To teraz wiadomo skąd ten szał. - stwierdził Kristo. - Po prostu chciałeś się zemścić i poniosły cię emocje.
- Myślę, że w sumie tak... Ale, skoro już wam nieco wyjaśniłem, to może moglibyście mnie uwolnić? W końcu muszę jeszcze wziąć udział w pewnym turnieju.
Ludzie z drużyny popatrzyli po sobie. Gristel, widząc ich wahanie, zdał sobie sprawę jak dużo będzie musiał pracować, by odbudować ich zaufanie względem niego. I jak bardzo będzie musiał się starać, by nie zniszczyć tego, co zrekonstruuje, kolejnym atakiem szału.
Po chwili błędny rycerz zabrał się za rozwiązywanie supłów.
* * *
- A pan czego tu znowu? - zapytał gruby, spocony jegomość siedzący za sporym biurkiem, na którym leżało trochę papierów i duża taca z przeróżnymi przekąskami. W namiocie było też od czasu do czasu słychać ciamkanie.
- Przyszedłem się spytać czy zwolniły się jakieś miejsca.
- Ach, to nasz rezerwowy, pan... Moment... - zaczął przeszukiwać stosik dokumentów wzdychając ciężko. - Ach, pan Letsirg, tak?
- Owszem.
- No tak, tak... - wyjął chusteczkę z kieszeni i zaczął wycierać sobie czoło. - Cóż, ma pan szczęście. Jeden z faworytów turnieju nie żyje.
- Naprawdę? - zapytał rosły pół-ork z przejęciem w głosie. - Kto?
- Rotardi. Świadkowie twierdzą, że wybiegł z "Pijanego knura" za zamaskowanym mężczyzną, który sprofanował jego utwór i tyle go było. Ostatni raz... - jęknął wywracając oczami.
- Czy wszystko w porządku?
- Tak, tak... - westchnął z ulgą. - W każdym razie, ostatni raz widziano, jak Rotardi i jego obstawa wpadają za tym grajkiem do jakiejś alejki, z której chwilę potem zaczęły dochodzić krzyki, czy coś takiego... - sięgnął do tacy, wziął sobie smażone udko kurczaka i zaczął jeść. - Mówią nawet o błyskach i grzmotach! Motłoch zasrany, zawsze sobie coś dośpiewa. - wyrzucił za siebie obgryzioną kość, oblizał palce, po czym zmrużył oczy przybrawszy poważny wyraz twarzy i pochylił się nad biurkiem, by zbliżyć się nieco do swego rozmówcy. Pod blatem coś stuknęło i wydało cichutki jęk. - W każdym bądź razie znaleziono tam cztery trupy, w tym i ciało Rotardiego, a raczej to, co z niego zostało.
- To straszne!
- Eee tam! - machnął ręka opadając z powrotem na swe siedzenie. - Gówno mnie to obchodzi, bo strażnicy ponoć są już na tropie tych, co to zrobili. Ważne, by turniej się odbył. Dlatego wskakujesz na miejsce Rotardiego.
- W porządku. O której i gdzie mam być?
- Jutro, w południe, na targu, tutaj, w tym namiocie. Wtedy jeszcze raz sprawdzimy zawodników i zacznie się konkurs. Jeśli nie ma pan już więcej pytań, panie Letsirg, to proszę opuścić namiot. Mam jeszcze dużo do załatwienia.
- Do widzenia. - powiedział pół-ork odwracając się w kierunku wyjścia.
- No tak, tak... - odrzekł, a gdy jego gość zniknął z namiotu, schylił się pod blat biurka. - Suko! - syknął. - Nie słyszałaś, że z kimś rozmawiałem? Następnym razem przestań to robić gdy ktoś się pojawi.
- Dobrze... - szepnął chrypiący, kobiecy głos.
- No, kurwa, w końcu ci płacę, więc rób, co mówię! - rozwalił się wygodnie na krześle. - A teraz wracaj do masowania mi stóp!
* * *
Drużyna dotarła pod scenę otoczoną tłumem rozszalałych, młodych ludzi w momencie, gdy skończyły się eliminacje. Polegały one po prostu na wykonaniu jakiegoś utworu, niekoniecznie swojego, byle w stylu hula-hop, a gremium sędziowskie (czyli podstarzała kobieta z żabimi oczami oraz trzech mężczyzn; jeden łysiejący, z połową wąsa, oraz dwóch nieco młodszych: pierwszy z włosami wyglądającymi jak szczotka do mycia podłóg, drugi, z bezczelnym spojrzeniem i rozczapierzona fryzurą) miało za zadanie ocenianie każdego kandydata i potem wybranie ośmiu najlepszych.
- Dlaczego te dzieciaki mają na sobie za duże ubrania? - zapytała Serubi.
- Tak się teraz nosi. - powiedziała jedna ze stojących obok nastolatek. - To symbol naszej wolności i niezależności! Za duże ciuchy oznaczają swobodę...
- Cicho! Cicho! - zaczęła piszczeć jej koleżanka. - Zaraz ogłoszą wyniki!
W kilka chwil zapanowała pełna napięcia cisza. Do krawędzi estrady poszedł konferansjer prowadzący cały konkurs i przez chwilę lustrował zgromadzone towarzystwo.
- Uwaga! - oznajmił. - Sędziowie zdecydowali, że do drugiego etapu konkursu przechodzą... - spojrzał na kartkę jaką trzymał w dłoniach i zaczął wymieniać tych, którzy się zakwalifikowali. - ...a także Letsirg i Ajep.
Widzowie zaczęli klaskać i skakać, choć dało się słyszeć także buczenie niezadowolonych, że ich faworyci nie przeszli dalej.
- Jest! Udało się! - cieszyła się Inrami.
- No, tyle dobrze, tylko jak to będzie wyglądało dalej? - zapytał Kristo.
- Dla tych, co jeszcze nie wiedzą! - ryknął prowadzący starając się przekrzyczeć publikę. - Następny etap odbywa się systemem pucharowym, to znaczy, że zawodnicy są podzieleni na pary i toczą ze sobą pojedynki na słowa. Mogą powiedzieć tylko osiem linijek tekstu, a wszelkie złamanie tej reguły równa się odpadnięciu. - pochylił się w kierunku publiki. - I najważniejsze! Teraz to wy decyduje kto przechodzi dalej! Po każdym pojedynku będziecie nagradzać poszczególnym zawodników brawami, a ten, który otrzyma ich więcej zostaje w turnieju! Co wy na to?
Publika wydała z siebie ryk aprobaty.
- No, to świetnie! Oto pierwsza para!
* * *
Gristel czekał na swego przeciwnika siedząc w namiocie obok sceny. Podpatrywał ruchy innych zawodników, starając się analizować ich zachowanie oraz reakcje publiki. Z początku chciał ćwiczyć różne warianty tekstów, zarówno bardziej refleksyjne, jak i typowe pyskówki, ale doszedł do wniosku, że byłoby to bez sensu. Po prostu, pomyślał, gadaj to, co ci ślina na język przyniesie, byle się rymowało i trzymało rytm.
- Na arenę prosimy teraz Letsirga i Ezoma! - krzyknął konferansjer, a widownia zawtórowała mu wrzaskiem kilkuset gardeł.
Bard wstał ze swego stołka i skierował się ku wyjściu z namiotu, za którym czekały nań schody prowadzące na scenę. Tam czekał już jego przeciwnik, młody, nieco wychudzony chłopak, z włosami długimi do ramion i sztucznym uśmiechem przyklejonym do gęby.
- Dobra, zaczynamy! Ezom, ty pierwszy! - powiedział prowadzący i odsunął się na bok.
Bębniarz zaczął wybijać rytm, taki sam, jak poprzednim zawodnikom. Młodzieniec zignorował Gristela, nawet na niego nie popatrzył i od razu zaczął:
Hej panienki, jest zabawa
Dzika rozkosz czeka na was
Skoczcie wy w objęcia moje
Energii to ja mam za dwoje
Tylko mnie z tym obok nie pomylcie
Ud swych przed nim nie rozchylcie
Bo on z kutasem paskudnym swoim
Nigdy was nie zadowoli!
Ezom wykonał głęboki ukłon i puścił całusa stojącej najbliżej dziewczynie, która zarumieniła się z tego powodu, ale u pozostałych raczej nie wzbudził większych emocji, bo tłum nie wykazywał aktywności podczas jego występu. Teraz kolej na mnie, pomyślał Gristel, czas się odgryźć. Zaczął się kołysać do rytmu, machnął kilka razy w stronę publiki i zarymował:
Był pewien chłopak i żył w przekonaniu
Że jak nikt inny zna się na ruchaniu
Ale gdy wylądował w łóżku z jakąś niewiastą
To trzy razy ją popchnął, spuścił się i zasnął
Dziewoja biedna, bardzo tym wkurwiona
Odgryzła mu fujarę i uciekła niespełniona
A chłoptaś teraz w konkursie startuje
Bo pieniędzy na sztuczną kuśkę potrzebuje!
Fale rechotu przetaczały się przez audytorium, kilka osób nawet zabiło brawo i nie byli to wyłącznie członkowie drużyny. Gdy pół-ork spojrzał na swego konkurenta, to odniósł wrażenie, że ten skurczył się trochę, jakby to, co przed chwilą usłyszał, było prawdą.
- Nieźli są, nie? - zapytał konferansjer stając między nimi. - Ale tylko jeden może przejść dalej. Kto to będzie? - wskazał młodzieńca. - Czy Ezom...?
W cichy, jaka zapadła dało się słyszeć zaledwie kilka klaszczących osób.
- ... czy Letsirg?
Publika ożywiła się nieco, parę osób z przodu zaczęło krzyczeć na znak aprobaty.
- W porządku. - rzekł prowadzący. - Wychodzi na to, że pojedynek wygrał... Letsirg! - złapał barda za rękę i uniósł do góry na znak jego tryumfu. - No dobrze, teraz pora na kolejną walkę. Na scenę poproszę...
Gristel zszedł do namiotu i nie słyszał już kto jest wzywany na arenę. Zresztą, nie interesowało go to. Był zbyt podekscytowany tym, że jednak udało mu się przejść do następnej rundy.
- Świetnie! - usłyszał za sobą głos Serubi. - Udało ci się!
- No, powiedzmy, jeszcze dwa pojedynki.
- Spokojnie, dasz radę. - stwierdził Sedy. - Kurwa, fajny jest ten hula-hop. Szkoda, że nie mam odrobiny szumigaju, to dopiero musiałby być fajny trans...
* * *
- Mirus, gdzieżeś był? Czekom tukej i czekom, a ciebie ni mo.
- A, bo to starego wina. - skrzywił się chłopak. - Kazoł mi sieć wijać, to wijałem.
- Aleś fajne pojedynki przegapił!
- A, nie gadoj tylko mówij co tera bendzie.
- Półfinały, czy jakoś tak...
- Zamknąć ryje, gówniarze! - ryknął na nich ktoś z boku. - Zaraz się zacznie!
- Uwaga! - oznajmił prowadzący. - Zapowiada nam się ekscytujący półfinał! Zmierzą się dwie niespodzianki turnieju: młody Blokh i wielki, bliżej nikomu nie znany Letsirg. Zapraszamy obu na scenę?
- Tak!!! - wrzasnęła publika.
- No ich macie! Blokh, ty pierwszy!
- Ty, ten Blokh, co to za jeden? - zapytał Mirus kolegi starając się przekrzyczeć wiwatujące audytorium.
- Buc jakiś. Nadaje o bidzie, ale kantuje. Dostał się dalej, bo inne ludzie dali się oszukoć.
- A..? - chłopak zamarł z otwartymi ustami, gdyż zobaczył kim był ten drugi, o którego miał właśnie zamiar zapytać. - O w morde!
- Paskudny, nie? Ale fajno rymuje.
- Nie do wiary!
- Co?
- Kurwa, szczyle, zajebać wam? - warknął ogorzały mięśniak stojący obok. - Zawrzeć mordy!
Mirus i jego kolega posłuchali, bo nie mieli w sobie potencjału pozwalającego pokonać tak rosłego przeciwnika. Szczególnie, że zapewne osobnik ten nie przebywał tu bez podobnych mu towarzyszy. Syn rybaka żałował tylko, że nie może podzielić się ze światem, że oto na scenie stoi zawodnik, któremu jakiś czas temu pomógł dotrzeć do lądu.
Tymczasem Blokh zaczął skakać po scenie do rytmu i wymachiwać rękoma w kierunku widowni.
Ciężko, tak, ciężko żyć na ulicy
Gdy człowiek musi spać w okolicy
Gdzie beznadzieja zewsząd spoziera
Gdzie każdego z nas równa się do zera
Nikt nas nie dostrzega, ani nie pomaga
Jedyne, czego się od nas wymaga
To to, byśmy stąd wreszcie zniknęli
By ludzie na biedę patrzeć nie musieli
Gristel skrzywił się tylko w ironicznym uśmiechu, wyczekał chwilę, by entuzjazm wśród publiki opadł nieco i zaserwował ripostę.
Mówisz "życie ciężkie" i tu się z tobą zgodzę
Ale czy doświadczyło cię kiedyś ono srodze?
W to już śmiem wątpić, a wiesz dlaczego?
Bo moim zdaniem udajesz tylko biednego!
Brzuch masz za duży, dłonie zadbane
Ubranie czyste i niczym nie usrane
Spierdalaj do domu oszukańcze mały!
Oszczędź sobie wstydu na Marinor cały!
Bard machnął ręką tak, jakby rzucił czymś ciężkim w ziemię, po czym odwrócił się do ludzi zgromadzonych pod sceną i uniósł dłonie w górę. Widownia ryknęła zachwycona.
- Świetnie! Pięknie! - wrzeszczał prowadzący. - Teraz pozostaje kwestia wyboru. Kto ma znaleźć się w wielkim finale z już tam czekającym Kaharem? Czy młody Blokh..?
Audytorium zaczęło buczeć, w kierunku sceny poleciały warzywa i przeróżne śmieci, wśród których znalazły się nawet majtki nie-pierwszej świeżości. Nikt nie zwrócił nawet uwagi jak jeden osobnik, odziany w ciężką zbroję, pochyla się w kierunku swoich genitaliów, kiwa kilka razy głową tak, jakby odbierał od nich jakieś polecenia, po czym zaczyna grzmieć:
- Wypierdalaj! Wypierdalaj!
Okrzyk został podchwycony przez będących w jego pobliżu i w błyskawicznym tempie rozszedł się po całym targu.
- WYPIERDALAJ! WYPIERDALAJ!
- ... czy też rewelacyjny Letsirg?
Publika uniosła ręce do góry i zaczęła wiwatować na cześć pół-orka. Bard znowu zwyciężył. Ukłonił się w podziękowaniu i skierował swe kroki w kierunku namiotu.
- Dobry je, nie? - zapytał Mirusa jego kolega.
- No... Ja go znam!
- Skond niby?
- Uratowalim go z ojcem, jak na szalupie płynoł w kierunku londu, ale nie widzioł gdzie jest. No to pozwolilim mu płynonć za nami do portu i... Prosze, gdzie tera stoi... I to ja go uratowoł!
- Coś ty powiedział? - zagadnął stojący obok mięśniak, ten sam, który ich uciszał przed walką.
- No, ja żem uratowoł tego dużego, zielonego...
- Lestriga?
- No, tak właśnie! - chłopaka rozpierała duma.
- Lepiej, żeby przegrał w finale, bo postawiłem prawie całe oszczędności na Kahara, to był murowany faworyt. - mięśniak zmarszczył czoło robiąc groźną minę w kierunku Mirusa. - Ale jeśli ten Lestrig jednak wygra, to nie chciałbym być w skórze tego, który go uratował... Rozumiesz, gnojku?
Z syna rybaka uszła cała radość. Jego głowa, jeszcze przed chwilą uniesiona wysoko do góry, teraz schowała się między wąskimi ramionami. Spojrzenie wlepił w kamień leżący mu tuż obok stopy. Skóra opalona wieloma godzinami spędzonymi na słońcu, jakimś cudem pobladła. Z całej siły starał się zapanować nad trzęsącymi się kolanami, ale z każdą chwilą drżały coraz bardziej. Wiedział, że nie da rady przecisnąć się miedzy ludźmi zanim ten olbrzym go nie schwyci za fraki. W takim razie jak tu uciec, rozmyślał w panice, no jak tu uciec?!
* * *
- Hej, ludzie, zanim dojdzie do wielkiego finału, zapraszam na pokaz tańca-połamańca! - krzyknął zapowiadacz. - Przed wami... Bi-Boje!
Na scenę wbiegło sześciu chłopaków w dziwnych, zakrywających włosy futrzanych czapkach. Rozłożyli sobie matę ze specjalnie wygarbowanej skóry i ustawiwszy się w okręgu czekali, aż zacznie grać muzyka. Jak tylko wybrzmiały pierwsze tony podkładu, młodzieńcy zaczęli podskakiwać, chodzić na rękach, kręcić się na nich unosząc resztę ciała nad ziemią, robić gwiazdy, salta, wymachiwać nogami obracając swym tułowiem, kręcić się na głowach i wykonywać inne cuda akrobacji.
- Co tam się dzieje? Daj mi wreszcie porządnie popatrzeć! - rozkazał Xethonar.
- Nie sądzę, by to był dobry pomysł...
- Nie pierdol i rób, o co cię proszę!
Kristo wzruszył ramionami i zaczął grzebać w zawiniątku zwisającym mu w okolicy rozporka. Wyjął z niego szklaną kulę z uwięzionym weń obserwatorem i podniósł na wysokość swojej głowy, umieszczając ją w okolicach ucha. Po chwili odsłonił trochę okrywającej Xethonara chusteczki.
- No, od razu lepiej! - powiedział towarzysz błędnego rycerza. - Ale co to, kurwa, jest?
- Co? - szepnął Kristo.
- Jak to co? Te porąbane wygibasy!
- To jest taniec-połamaniec.
- To ma być, kurwa, taniec? Ci kolesie to poruszają się jak jacyś paralitycy, a nie tancerze. Ech, wy, ludzie, jakiego gówna wy jeszcze nie wymyślicie?
- Pociesz się, że mi też się raczej nie podoba... - powiedział błędny rycerz, tak jakby to miało usprawiedliwić całą ludzką rasę.
- To na chuj patrzysz?
- Czekam na występ Gristela.
- No tak... A gdzie reszta?
- Tam. - błędny rycerz odwrócił dłoń w prawo. - Dziewczyny poszły się odlać, a Sedy... Sam nie wiem gdzie go poniosło, ale powiedział, że też zaraz wróci.
- A, jebać go, jak dla mnie, to wcale nie musi wracać... - stwierdził obserwator. - O! Popatrz, kto tam stoi!
- Gdzie?
- No tam, gdzie mnie teraz kierujesz!
- Kto? - Kristo dalej miał problem z odszukaniem osoby, o którą chodziło Xethonarowi.
- Synek rybaka, który nas poprowadził do Marinoru. Jak mu było... Mirus, czy jakoś tak. Stoi koło takiej wielkiej, bezmózgiej góry mięsa, na którą teraz patrzysz..
- A! Teraz widzę! Hmmm... coś nietęgą ma minę.
- A można mieć inną, jeśli się ogląda taką chujnię, jaką wyprawiają teraz te gnojki na scenie?
- Nie marudź już, bo właśnie się skończyło.
- Tyle dobrze...
Publika ucichła, a do na scen e zaczął wchodzić prowadzący turniej.
- Cholera, już się zaczyna. Gdzie są dziewczyny? Widzisz je?
- Kurwa, nie tak gwałtownie, bo wszystko mi rozmazujesz! - warknął Xethonar. - Właśnie przeciskają się do nas.
- No, to w porządku...
* * *
- Witam wszystkich na wielkim finale turnieju hula-hopu! - krzyknął konferansjer. Jego gardło zdawało się mieć niewyczerpane zasoby sił. - Na arenę wejdzie teraz dwóch najlepszych zawodników. Obaj są świetni i nie jest przypadkiem, że zaszli tak daleko! Ale, niestety, tylko jeden z nich może być mistrzem! A który? Pamiętajcie, wybór należy tylko do was! - dał publice chwilę, by ta wydała z siebie ryk zadowolenia. - Uwaga! Przed wami Kahar i Letsirg!
Dwaj ostatni uczestnicy konkursu stanęli naprzeciwko siebie. Kahar, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z ogoloną głową, gębą wykidajły i mnóstwem tatuaży na ciele, spojrzał Gristelowi prosto w oczy, wyszczerzył zęby, po czym zaczął się kołysać do rytmu.
Hej, ty, kurwa, palancie zielony
Ćwoku jeden w dupę chędożony
Posłuchaj mnie dobrze bo nie powtórzę
Ja tutaj rządzę, to moje podwórze
Wraz z kumplami trzęsiemy okolicą
Tutaj wszyscy się z nami liczą
Dlatego rozkazuję i lepiej zrób to zaraz
Spierdalaj stąd lub powiedz życiu "Nara!"
Publiczność zaczęła klaskać i bić brawo. Kahar zaś splunął w kierunku pół-orka, podskoczył do góry i z całej siły łupnął butami w drewnianą scenę aż ta się zatrzęsła, po czym wydał z siebie ryk tryumfu.
- No dawaj, dawaj! - prowokował. - Pokaż co potrafisz!
Gristel zaś stał niewzruszony, z rękoma założonymi na piersi. Puścił przeciwnikowi ironiczne spojrzenie, a gdy nadszedł odpowiedni moment, zaczął wyrzucać z siebie słowa:
Teraz ty mnie posłuchaj chujku mały jeden
Na każdy twój epitet ja mam już siedem
Zielony palant, mówisz cipo zagrzybiała
Kurwo portowa, kuśko sflaczała
Nierobie zasrany, cwelu w dupę pchany
Murku obeszczany, menelu zarzygany
Odpierdol się ode mnie bo położę trupem
A na przepraszam pocałuj mnie w dupę!
Po ostatnim bard słowie zsunął spodnie, obnażając miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, i wypiął się w kierunku przeciwnika klepiąc się po tyłku.
Audytorium wrzasnęło z zachwytu, bo i czegoś takiego nikt się nie spodziewał. Kahar zaś, z twarzą poczerwieniałą ze złości, nie wiadomo czy za zniewagę czy też za przegraną, rzucił się w stronę Gristela z pięściami. Pół-ork właśnie tego się spodziewał.
W ostatniej chwili odsunął się z trasy wytatuowanego mężczyzny i spróbował go podciąć. Kahar zdołał podskoczyć, wyhamował, zawrócił i ruszył do ponownego natarcia. Bard wiedział, że próba ponownego uskoku i podcięcia już nie może się udać, bo stracił element zaskoczenia. W tej chwili pozostawała już tylko walka w zwarciu.
- Zajebię cię! - warknął Kahar.
- Zobaczymy!
Wytatuowany mężczyzna zasypał Gristela gradem ciosów, ale każdy z nich był parowany przez pół-orka. Bard, pamiętając nauki Vertina, nie atakował. Czekał na błąd przeciwnika. Ten wydarzył się w kilka chwil później, gdy Kahir, znużony ciągłym i nieefektywnym atakowaniem, wypadł z rytmu.
Pół-ork chwycił wysuniętą rękę oponenta, błyskawicznym ruchem wykręcając ją tak, że aż zatrzeszczały kości i stawy. Moment potem znalazł się za jego plecami i unosząc mu unieruchomioną kończynę, zmusił go do padnięcia na kolana. W barku Kahara coś strzeliło, a ten jęknął z bólu. Gristel, zachęcony tym, położył but na głowie pokonanego, po czym nadepnął tak, że wytatuowany mężczyzna uderzył twarzą o scenę roztrzaskując sobie nos. Bard już miał zrobić coś jeszcze, ale zdał sobie sprawę, że znowu narasta w nim ta prymitywna żądza, plugawy zew krwi, toteż po chwili wahania, walki z samym sobą, odstąpił od dalszego maltretowania przeciwnika.
Gristel puścił Kahara, a ten, bezwładny niczym kukła, osunął się na arenę.
- Cóż za ekscytujący finał! Czegoś takiego nie zobaczycie nigdzie indziej! - podniecał się konferansjer. - Chyba nie ma wątpliwości co do tego, kto wygrał?
Widownia szalała skandując imię zwycięzcy:
- LETSIRG! LETSIRG!
We wrzasku tym utonął krzyk i wołanie o pomoc pewnego młodego chłopaka, który w sposób doraźny dowiadywał się, że wspierając dotarcie pół-orka na ląd, przyczynił się do sporych strat materialnych bijącego go właśnie jegomościa. Później, gdy całymi dniami leżał w łóżku lecząc rany, przeklinał w myślach dzień, w którym zauważył tę parszywą łódkę. No bo jak tu się nie denerwować, jeśli za pomoc okazaną bliźniemu los płata takiego figla?
* * *
Zostali obudzeni przez uporczywe walenie w drzwi. Przed oczami stanęły im mgliste obrazy wczorajszego wieczora, kiedy to w swoim pokoiku w gospodzie "Pod skapcaniałą syreną" fetowali sukces, racząc się pierwszym od kilku dni prawdziwym, porządnym jedzeniem oraz rasową gorzałką. Jeśli ktoś zatrzymałby się wtedy koło ich drzwi, to usłyszałby masę śmiechów, wesołych rozmów, krzyków i śpiewów. W końcu udało im się zdobyć fundusze na dalszą podróż i zakup potrzebnego ekwipunku oraz broni, bo mimo, iż zabrali miecze ochroniarzom Rotardiego, to były one bardzo już zużyte. Mieli zamiar sprzedać je w jakimś skupie metalu i zaopatrzyć się w porządną, nową broń, prosto od lokalnego kowala. W tej sytuacji byli przekonani, że nie muszą się o nic martwić i mogą skoncentrować się na pierwszej chwili autentycznego relaksu, gdyż nie doznali go od momentu, gdy zaczęli wędrować razem. Zapomnieli jednak o "syndromie dnia następnego", którego prawdopodobieństwo pojawienia się wzrastało wraz z każdą kolejką wódki, a który dręczył teraz ich zmaltretowane przez alkohol głowy poprzez wzmożoną percepcję słuchową oraz deformowanie każdego dźwięku na kształt uderzającego tuż obok gromu.
Myśleli, że ten ktoś po prostu się pomylił i zaraz sobie pójdzie, ale najwyraźniej osobnik bijący w wejście do pokoju nie miał zamiaru dać za wygraną.
- Kurwa, otwórz ktoś! - mruknęła Serubi.
- Inrami, ty masz najbliżej! - burknął Gristel obracając się na drugi bok.
- Walcie się, nie pokażę się nikomu w takim stanie!
- Założę się, że już nie z takim syfem miała do czynienia twoja gęba. - skomentował Xethonar.
- Dobra, ja otworzę. - burknął Sedy i powlókł się do drzwi z gracją kulawego konia. - Czego? - zapytał odsunąwszy skobel.
Na korytarzu czekał herold w wykwintnym, drogim stroju oraz czterech strażników. Posłaniec odchylił głowę w tył, chcąc uniknąć paskudnych wyziewów bijących z ust stojącego przed nim chłopaka, i zaczął machać rękę, żeby je rozgonić.
- Czy jest tu niejaki Letsirg?
- Może? A kto pyta?
- Niven, posłaniec królewski...
- Sedy, dobrze słyszę, że tam jakiś posraniec stoi? Czemu z nim jeszcze gadasz? Daj mu miedziaka i niech idzie precz! - dobiegło z pokoju.
- Nie, to nie jest żebrak! To przedstawiciel króla Marinoru!
Na progu stanął Gristel, który chwilę temu uznał, że lepiej zwlec się z łóżka i zobaczyć o co chodzi. Popatrzył pytająco na mężczyznę w szykownym stroju.
- Mam wiadomość dla Letsirga, zwycięzcy wczorajszego turnieju hula-hopu. Jest on, podobnie jak i wszyscy jego towarzysze, zaproszony na dziś na audiencję u Sorekhara, władcy Wyrtten.
- A na kiedy? - zapytał pół-ork.
- Zaraz! - Niven zakręcił oczami.
- Jak to zaraz? Nie damy rady! - wykrzyknął Sedy.
- Jak śmiecie odmawiać królowi?! - na głos posłańca nieruchomi dotąd strażnicy postąpili krok do przodu, a ich dłonie spoczęły na rękojeściach mieczy.
- Spokojnie! - rzekł bard. - Po co te nerwy? - popatrzył na Nivena. - Skoro król tak bardzo chce się z nami zobaczyć, to musimy spełnić jego prośbę.
- Dobrze! Tylko, na bogów, ogarnijcie się choć trochę! No i zróbcie coś z waszym oddechem!
- Potrafimy o siebie zadbać. - burknął Gristel. - Możecie już iść, trafimy do pałacu.
- Och, nie, my poczekamy!
- To może trochę potrwać...
- Nie wątpię! - parsknął herold. - Ale mam polecenie, by odstawić was tam osobiście, pod eskortą czekających na dole strażników. Nasz łaskawy władca dba o bezpieczeństwo swoich gości. - na jego twarzy pojawił się życzliwy uśmiech, ale biorąc pod uwagę funkcję Nivena, w rzeczywistości mógł on oznaczać wszystko.
* * *
Przekroczywszy silnie strzeżona bramę w murze ochronnym, drużyna znalazła się na drodze prowadzącej do siedziby króla. Podążali brukowaną ścieżką, przy której rosły krzewy z przeróżnymi, kolorowymi kwiatami oraz wysokie palmy. Wzdłuż trasy ciągnęły się płytkie baseny pełne krystalicznej, przejrzystej wodzy, w której dało się dostrzec hasające grupki rybek, mieniących się wszystkimi barwami tęczy.
Ekipa wykorzystała nadarzającą się okazję i mogła w pełni podziwiać pałac króla Wyrtten. Co prawda widzieli go wpływając do Marinoru, ale z bliska wydawał się jeszcze okazalszy, mimo, iż z początku wcale na taki nie wyglądał. Jawił się raczej jako prostokątna, przypominająca swym kształtem zwykłe pudełko budowla, z której narożników wyrastały wieże zwieńczone szpiczastymi, pomalowanymi w czerwono-granatowe pasy czaszami. W punkcie centralnym konstrukcji znajdowała się ogromna, mieniąca się złotem kopuła. Można powiedzieć, że nic specjalnego, gdyż idąc tutaj widzieli już podobnie wyglądające domy szlacheckie.
Dopiero potem dotarło do nich, iż ściany budowli są wykonane z białego marmuru, który odbijając promienie słoneczne powoduje, że pałac emanuje blaskiem tak, jakby zstąpiło doń jakieś bóstwo, chcące oświecić ludzi swą chwałą. Ich podziw wzrósł jeszcze bardziej, gdy znaleźli się w tuż przed wejściem do samego pałacu. Z bliska mogli dostrzec, że każdy otwór w ścianie pałacu jest obmalowany skomplikowanym, kolorowym wzorem, charakterystycznym dla funkcji, jaką spełnia: inaczej wyglądały okna, a inaczej drzwi. Jakby tego było mało, to okazało się, że ściany są oszlifowane i gładkie niczym tafla zamarzniętego jeziora. Cóż za kontrast w porównaniu do obskurnych zamków, w których zwykli zamieszkiwać włodarze z ich kontynentu.
Nagle, tuż obok Sedy'ego, o ziemię rąbnął ptak przebity strzałą, plamiąc bruk swoją krwią.
- Co to?! - wykrzyknął chłopak w zaskoczeniu.
- Ach, to. Nie warto się tym przejmować! - posłaniec machnął ręką. - Na murach mamy ludzi, którzy zestrzeliwują te ptaszyska zanim odłowią jakąś rybkę z kolekcji króla. On bardzo nie lubi, gdy traci któryś ze swych okazów.
- Tych, co pływają w tych basenach obok? - Kristo wskazał palcem.
- Tak, właśnie tych. - Niven kiwnął głową. - A teraz chodźcie za mną, Sorekhar, władca Marinoru, czeka.
Powiedziawszy to skinął na dwóch służących stojących przy solidnych, mosiężnych drzwiach, a ci bez słowa chwycili za klamki i otworzyli wejście do wnętrza budynku.
Zaczęli przemieszczać się po pałacu. Na korytarzach stało mnóstwo dzieł sztuki, od waz, przez rzeźby na obrazach kończąc, oraz mnóstwo kwiatów. Po ścianach ciągnęły się przeróżne rodzaje wzorów, które miały pomagać w orientacji w siedzibie króla. Drużyna z nich jednak nie korzystała, bo pomijając fakt, że nikt z ekipy nie umiał zrozumieć wskazówek przez nie przekazywanych, to byli prowadzeni przez Nivena, najwyraźniej znającego cały układ sal i korytarzy na pamięć. Oczywiście, wszystko to odbywało się pod czujnym okiem strażników.
W pewnym momencie zatrzymali się przed złotymi wrotami.
- Tylko pamiętajcie, żeby się ukłonić przed panem Sorekharem. - rzucił posłaniec za siebie i otworzył drzwi.
Wewnątrz, na posłaniu z poduszek, leżał mężczyzna w średnim wieku, o oliwkowej cerze i krótkich, czarnych włosach. Był otoczony przez dziesięć usługujących mu, skąpo odzianych kobiet: jedne wachlowały go ogromnymi liśćmi palmowymi, drugie co chwila sprawdzały, czy władcy niczego nie potrzeba, a pozostałe grały jakieś odprężające melodie. Rzuciły badawcze spojrzenie w kierunku nowoprzybyłych, po czym wróciły do swoich zajęć.
- Witam, panie!
- Słucham, Nivenie? - zapytał król śpiewnym głosem.
- Oto oni, panie!
- Mhmm... - mruknął w aprobacie. - Bardzo dobrze, a teraz zabierz strażników i zostaw nas samych.
- Jak to samych?!
- Czyżbyś miał jakieś problemy ze słuchem, Nivenie?
- Nie...
- No, to dobrze. Bo gdyby jednak tak było, to musiałbym sobie poszukać kogoś innego na przedstawiciela. Wiesz przecież, że jeślibyś przekręcił to, co ci powiedziałem, to skutki mogłyby być katastrofalne, zarówno dla nas, jak i całego Wyrtten. A tego byśmy nie chcieli. - wskazał ręka na drzwi. - Wezwę ciebie jeśli będziesz potrzebny.
- Tak, panie. - ukłonił się posłaniec i dopilnowawszy, że każdy członek eskorty wyszedł z sali królewskiej, samemu ją opuścił.
- Proszę, więc oto zwycięzca turnieju hula-hopu! - król klasnął w ręce. - Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować sukcesu.
- Dzięki ci, panie! - powiedział bard wykonując głęboki, teatralny ukłon.
- Ależ proszę bardzo. Każdy, kto przyczynia się do sławienia Marinoru godzien jest pochwały. - uśmiechnął się mrużąc oczy. - Chciałbym zaznaczyć, jeszcze zanim zaczniemy dalszą konwersację, że odradzam wszelkich sztuczek. Te kobiety przy mnie, to nie zwykłe służące, a wyszkolone zabójczynie. - Sorekhar pomuskał palcami jedną z nich pod brodą. - Jeden nieodpowiedni ruch, a nawet nie będziecie wiedzieć, że uszło z was życie. Czary też odradzam. W tym pomieszczeniu znajduje się urządzenie, które porazi piorunem każdego, kto skumuluje w sobie choć odrobinę energii.
- Panie, czemuż mówisz nam to wszystko? - zapytał Kristo. - Przecież my tylko...
- Proszę, nie wciskajcie mi tego gówna! Macie mnie za durnia? - skrzywił się. - Wiem, kim jesteście. Staliście się jednym z głównych tematów rozmów na każdym dworze królewskim. Wszystko przez to, że pozbyliście się tej durnej dziwki, Celiki.
Inrami już chciała coś odszczeknąć, skrzywdzona sposobem, w jaki została określona jej nieodżałowana pani, oraz tym, że to ich posądza się o jej zabójstwo, mimo, iż tego nie zrobili. Na nieszczęście zabójczyni, Serubi przewidziała reakcję stojącej obok towarzyszki i z niemałą przyjemnością nadepnęła na jej stopę, w ten sposób przypominając Inrami, że ma trzymać język za zębami.
- Za to powinienem obsypać was złotem, ale nie mogę. - zrobił smutną minę, choć jego oczy mówiły, że wcale mu nie jest przykro. - Dlaczego? Bo już dawno powinniście wisieć na stryku i to wcale nie za próbę bezczelnego okłamania króla. Chodzi o to, że również wy zabiliście Rotardiego, wiedziałem o tym jeszcze tej samej nocy, kiedy rozerwaliście go na strzępy w jednej z bocznych alejek. Za takie przestępstwa kara się u nas śmiercią. Mimo to nie wydałem rozkazu waszego aresztowania. Nie chciałem, by nagłośnienie tej sprawy wpłynęło negatywnie na nadchodzący turniej. No, ale teraz jest już po konkursie, więc sprawa wygląda nieco inaczej... - na twarzy Sorekhara pojawił się wredny uśmiech. - Dlatego wychodzę do was z propozycją.
- Jaką? - zapytała Serubi.
- Ja odpuszczę wam wszystkie winy i odejdziecie stąd wolno, jakby nigdy nic się nie stało, jakby was w ogóle nie było w tym mieście, w tym królestwie. Nawet dam wam porządny ekwipunek i trochę grosza na drogę.
- A co mamy zrobić w zamian? - rzekł Kristo.
- Słyszeliście może o smoku, jaki pojawił się jakiś czas temu nad Marinorem?
- Nie no, chyba nie mamy zabić smoka? - jęknęła Inrami.
- Owszem, macie, albo zawiśniecie na rynku, jako przykład dla innych potencjalnych przestępców. Ale spokojnie, nie idziecie przecież sami, to byłoby samobójstwo, a ja nie chcę waszej śmierci. - wziął do ręki kiść winogron, urwał jeden owoc, włożył go sobie ust i zaczął gryźć. - Jakiś czas temu odkryto legowisko gada, a wczoraj w tamtym kierunku wyruszyła zbrojna grupa. Ja nie mogłem do niej dołączyć, bo jest masa spraw, które muszę niezwłocznie załatwić. Ale za to wy, nie mając przecież nic lepszego do roboty, wyruszycie zaraz i jako reprezentanci króla pomożecie w obławie.
- Panie, mamy braki w wyposażeniu i... - zauważył Gristel.
- To nie jest problem. Wyekwipujecie się w mojej zbrojowni, powiedzcie Nivenowi by was tam zaprowadził. - przeciągnął się na legowisku. - A teraz, reasumując: pomożecie w zabiciu Groul'a, bo takie imię nosi smok, i jesteście wolni. To chyba uczciwy układ, nieprawdaż?
Cóż, można było wątpić w słuszność ostatniej wypowiedzi Sorekhara, ale nikt nie śmiał z nią polemizować.
* * *
Drużyna poruszała się w zgodzie ze wskazaniami skąpej mapy, drogą biegnącą po dnie stromego wąwozu. Jak na złość im wszystkim, Groul zrobił sobie legowisko w okolicy uniemożliwiającej im najnormalniejsze w świecie nie dotrzymanie umowy danej władcy Wyrtten, bo na granicy nieprzebytych mokradeł. Dziwnym wydawało im się też, że gad usadowił się na terenach z daleka od jakichkolwiek wiosek, z których mógłby porywać owce i krowy, ale z drugiej strony trudno im było wczuć się w sposób myślenia smoka, gdyż nigdy nie mieli z takowym do czynienia. Co prawda znali wiele przekazów i opowiadań, ale co innego słuchać historii, a co innego samemu brać w niej udział. Cała ta lokalizacja miała jeden poważny plus - była idealnym miejscem do zrobienia zasadzki na przemieszczających się w dole.
Członkowie ekipy nie odzywali się do siebie. Koncentrowali się przed nadchodzącą walką z nadzieją, że jak już dotrą na miejsce, to okaże się, iż bestia nie żyje, a oni mogą odejść w swoją stronę.
Gdy minęli spory zakręt, usłyszeli za sobą echo tętentu kopyt, narastające z każdą chwilą.
- Co robimy? - zapytał Sedy.
- Idziemy dalej. - powiedział Kristo. - To pewnie jacyś spóźnieni członkowie obławy. Pogadają z nami chwilę i pojadą do przodu.
Gdy stukot był już dosyć wyraźny Inrami obejrzała się za siebie i stanęła jak wryta, a pozostali widząc jej reakcję, także popatrzyli w tył.
Okazało się, że zza zakrętu wyłoniła się sześcioosobowa grupa ludzi, którzy jednak nie jechali na koniach. Szli co chwilę podskakując tak, jakby siedzieli w siodle oraz uderzali trzymanymi w rękach kamieniami o siebie, by te wydawały dźwięk podobny do bicia podkutych kopyt o ziemię.
- Przepraszam, mili ludzie! - zawołał mężczyzna z dziwnym akcentem, brzmiącym tak, jakby miał kluski w ustach. Miał zapuszczoną brodę, a na głowie spoczywała mu korona. - Jestem Artur, król Anglii, a to mój najlepszy wojownik, Lancelot, oraz pozostali rycerze okrągłego stołu. - zlustrował kompanię. - Czy wy też poszukujecie Graala?
- Czego? - zapytała Serubi.
- Graala, piękna pani. - powiedział Lancelot całując czarodziejkę w dłoń.
- Powiedziano nam, że znajdziemy go na końcu tej drogi. - rzekł Artur.
- Niby go szukamy, ale jakoś specjalnie nam nie zależy. - stwierdziła Inrami. - Jak chcecie, to sami sobie z nim walczcie.
- Jak to walczcie?! - zapytał zaskoczony Lancelot.
- No przecież idziecie na spotkanie z Groulem, nie? Wielkim smokiem?
- Smokiem? Ze smokiem już walczyliśmy! - krzyknął Artur. - Tylko, że najpierw był potulnym, białym króliczkiem! Zaprawdę, powiadam wam, uważajcie na wszystko na swojej drodze! - potrząsnął głową na boki. - Ale zaraz, my nie szukamy smoka Groula, tylko Graala, kielicha, w którym spoczywa krew Pana!
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem. - powiedział Gristel. - Nie wiem czy w ogóle istnieje, a nawet jeżeli, to na pewno nie na końcu tej drogi. Ktoś was zrobił w chuja.
- Co?! - twarz Artura poczerwieniała ze złości. - Tyle drogi na marne?! Wszystko przez Francuzów, psia ich mać, tfu! - splunął. - Przeklęte żabojady! - ryknął unosząc głowę w niebo i zaciskając pięści ze złości, a po chwili zwrócił się w kierunku kompanii. - Pamiętajcie! Nigdy ni ufajcie Francuzom, oby byli przeklęci na wieki! Żegnajcie nieznajomi, życzymy wam powodzenia! - wyciągnął miecz i zakręcił nim z powietrzu. - Rycerze, na koń! Wracamy wyrównać rachunki!
Król Artur i jego kompania poczęli podskakiwać w kierunku, z którego przybyli.
- Co to za porąbańcy? - zapytała Inrami, gdy tamci się już nieco oddalili.
- Bym to ja wiedział. - powiedział Gristel. - Ale na pewno są z bardzo daleka. No bo słyszał ktoś kiedyś, żeby jeść żaby?
- Oni chyba nie jedzą, tylko ich przeciwnicy, ci... - Kristo zastanowił się chwilę. - Francuzi.
- A tam, i jedni i drudzy wydają się równie pierdolnięci. - stwierdził Xethonar. - Ale głupi ci Anglicy.
- Aha, jeszcze jedno! - usłyszeli za sobą głos Artura. - Po drodze mijaliśmy sporą grupę zbrojnych, choć nie rozmawialiśmy z żadnym, bo wydali nam się bardzo nieuprzejmi. Nie odpowiedzieli nawet na przywitanie! No, ale skoro zawracamy, to może warto jeszcze raz spróbować pomówić z tymi gburami? Będą oni wiedzieć gdzie szukać Graala?
- Wątpię, ale warto spróbować! - rzuciła Inrami ze śmiechem, a król pomachał im na pożegnanie i "odjechał".
- Co cię tak śmieszy? - zapytał Sedy. - To chyba dobrze, że wojsko podąża w tę stronę, nie?
- Ludzie, czy szumigaj wyżarł ci mózg do tego stopnia, że nie potrafisz skojarzyć najprostszych faktów? Oni nie idą nam na pomoc! Gdyby tak było już dawno by nas dogonili, tak jak tamte świry! Ich zadaniem jest dopilnować, byśmy się stąd nie wymknęli!
- Wątpię, by chodziło tylko o nas. - stwierdził Gristel. - Myślę, że Sorekhar wykombinował coś na większą skalę... - popatrzył przed siebie. - Chodźcie, nie ma na co czekać. Teraz i tak już nie ma odwrotu.
* * *
- Zaraz powinniśmy być na miejscu. - zakomunikował Kristo chowając mapę. - Za następnym załomem kończy się wąwóz i powinna być polana, na której skrywa się smok.
- Coś za cicho tutaj. - mruknęła Inrami. - Mam złe przeczucie.
- No i ten smród... - zauważyła Serubi. - Co tak cuchnie? Ten gad?
- Na pewno, ale ja czuję coś jeszcze...
- Co, Gristel?
- Zapach krwi i fetor gnijących zwłok. - pół-ork zmrużył oczy. - Wątpię by ktokolwiek tam jeszcze żył.
- Może w takim razie zawrócimy? - zasugerował Sedy. - Może nas puszczą wolno..?
- Nie zrobią tego. - stwierdził bard. - Nie wiem jak wy, ale jeśli już mam umierać, to w chwalebnej walce z mocarnym przeciwnikiem, a nie zgnieciony jak robak pod naporem masy wrogów. Dlatego jak chcecie, to czekajcie tu sobie na śmierć, ja idę jej poszukać na polanie.
- Idę z tobą! - rzekł Kristo.
- Ja też. - powiedziała Inrami.
- I ja. - dodała Serubi.
- Was chyba popierdoliło... - westchnął Sedy. - No, ale jeśli i tak mam zginąć, to wolę z wami, niż tutaj, samemu. Też idę.
- Patrzcie go, kurwa, jaki bojowy! - odezwał się Xethonar. - Umiesz w ogóle walczyć?
- Coś kiedyś ćwiczyłem...
- Chyba tylko walenie konia pod łóżkiem, ale chyba nawet to nie pomogło, bo mięśnie masz jakieś liche. A może by tak wrócić do mojego pomysłu i zrobić z niego przynętę?
- Przytkaj się, wielooki, bo sprzedam ci kopa, chociaż nie ty najbardziej na tym ucierpisz. - syknęła Inrami.
- Skończyliście już? - zapytał pół-ork.
Chciał dodać coś jeszcze, ale doszedł do wniosku, że to bez sensu, więc bez słowa nacisnął przycisk odpowiedzialny za wysuwanie ostrzy lutni. Zaczął powolnym tempem posuwać się w kierunku załomu, za którym miał czaić się smok. Wyjrzał za jego krawędź i zobaczył obraz masakry.
Niemalże cała polana była wypalona, czarne kikuty będące kiedyś drzewami wystawały z osmalonej ziemi niczym kolce ogromnego, demonicznego jeża, a gdzieniegdzie tliły się jeszcze nieduże płomienie, pozostałości po ognistym oddechu gada. Na ziemi leżało mnóstwo sprzętu, od mieczy oraz innej broni poczynając, poprzez tarcze, zbroje, pozostałości wozów i zaprzęgów, na żywności kończąc. Wszędzie zaś walały się zwłoki o różnym stopniu zwęglenia, rozkładu i rozczłonkowania; były takie, na których widniało zaledwie kilka ran pozostawionych po szponach bądź zębach bestii, jak i przypadki, których rekonstrukcja zajęłaby sporo czasu nawet wprawnemu nekromancie.
Gristel pomachał innym ręką by podeszli do niego.
- Popatrzcie. - powiedział.
- Na bogów! - westchnęła Serubi.
- Widzisz go gdzieś? - zapytał Kristo.
- Nie. Nie jestem też w stanie go wyczuć. Za dużo tu dymu oraz odoru trupów.
- Patrzcie, tam jest pieczara. - Inrami wskazała spory otwór w ścianie skalnej na drugim końcu polany. - Może tam się chowa?
- Możliwe. Musimy zakraść się jak najbliżej, bo w jaskini mamy nieco więcej szans niż gdybyśmy mieli walczyć z nim na wolnym powietrzu. - stwierdził błędny rycerz.
- Rozsądny pomysł. Chodźmy.
Podzielili się na dwie grupy, jedni zachodzili jaskinię od lewej, drudzy od prawej. Starali się poruszać najciszej jak mogli, uważając, by nie nadepnąć na żadną większą gałąź bądź resztki jednego z wojów. Poruszali się od osłony do osłony, kryjąc się za wszystkim, za czym tylko było to możliwe, nie ważne czy był to poplamiony krwią głaz, czy też przewrócony wóz z zaprzężonymi doń wypatroszonymi, gnijącymi końskimi zwłokami.
Po kilku minutach, które wydawały się ciągnąć w nieskończoność, udało im się dotrzeć na skraj jaskini. Serubi przygotowała kulę ognistą i cisnęła nią w głąb pieczary. Jak tylko fala uderzeniowa zaklęcia wyleciała na zewnątrz, reszta drużyny wpadła do środka.
- Nie ma go! - wykrzyknął Sedy. - Gdzie się podział?
- Za tobą, chłopcze. - rzekł nieznajomy, niski głos.
Cała kompania, jak jeden mąż, od razu obróciła się w tył, by zobaczyć jak ogromny, zielono-skóry smok szczerzy w ich kierunku rzędy swych wielkich, ostrych niczym sztylety zębów. Jego pomarańczowoczerwone oczy co chwilę połyskiwały złotem, przez co zdawało się, że ślepia bestii skrzą się żywym płomieniem.
- Czego tu szukacie? - zapytał rozkładając swe skrzydła, przez co zrobił się jeszcze większy.
- Ciebie! - rzucił Kristo.
Groul nie odpowiedział, tylko rozdziawił swą paszczę, z której chwilę potem buchnął ogień. Członkowie drużyny jakimś cudem zdołali odskoczyć i poczęli chować się za osłonami.
- Marne robactwo! - grzmiał smok, co zdanie plując płomieniami za kryjącymi się ludźmi. - Mnie szukacie?! Popatrzcie, na ziemi widać pozostałości tych, którzy ostatnio pojawili się tutaj w podobnym celu. Też chcecie tak skończyć? Proszę bardzo!
Gad zaczął trzepotać skrzydłami i chwilę potem unosił się nad polaną, wypatrując swych przeciwników.
Spomiędzy sporej hałdy kamieni wystrzelił w jego kierunku promień skondensowanej energii elektrycznej. Smok tylko dzięki swym rozwiniętym zmysłom dał radę go uniknąć. Tu jesteś, pomyślał i zapikował w dół. Następny pocisk nie był już takim zaskoczeniem. Groul wywinął młynek i ominął go bez większych problemów. Teraz moja kolej, człowieczku!
Rozdziawił paszczę i wystrzelił z niej dużą kulę ognia, po czym podniósł pułap lotu. Serubi osłoniła się postawioną w pośpiechu barierą. Ta wprawdzie pochłonęła uderzenie, ale rozleciała się przy tym na kawałki, ze sporym impetem ciskając czarodziejką o ziemię. Mroczki zatańczyły jej przed oczami, a żołądek nabrał nagłej chęci pozbycia się swej zawartości.
Tymczasem smok nurkował właśnie, by pozbyć się dwóch postaci, jednej dzierżącej spory miecz i drugiej wymachującej toporem wyglądającym jak lutnia. Szli ramię w ramię na spotkanie Groul'a, lżąc go na czym świat stoi, podczas gdy gad leciał tuż nad ziemią, z zamiarem uderzeniach ich swymi potężnymi skrzydłami. Takie uderzenie powinno wystarczyć, by rzucić nimi o skalną ścianę i unieszkodliwić, pomyślał smok. Pocieszni idioci, już po was!
Kristo i Gristel już mieli oberwać cios, gdy nagle rzucili się na ziemię, wysuwając swą broń do góry. Smok, zaskoczony tym posunięciem, nie dał już rady poderwać skrzydeł do góry i ostrza jego przeciwników poharatały mu błony w skrzydłach. Te zaś momentalnie straciły swoją nośność i gad zarył w ziemię, koziołkując jeszcze kilka razy zanim się zatrzymał. Wyrwał i połamał przy tym kilka kikutów oraz do szczętu roztrzaskał jeden z wozów, o masie rozsmarowanych ciał nie wspominając.
Groul podniósł się, ale w jego ruchach nie było już tej kociej zręczności, co poprzednio. Rozłożył swe zniszczone skrzydła, pomachał nimi, ale próba oderwania się od ziemi skończyła się fiaskiem. Opadł na glebę dysząc ciężko. Puścił kompanii nienawistne spojrzenie, ale pozostał na swoim miejscu.
- Teraz jest nasz! - krzyknął Gristel w podnieceniu. - Dawajcie! Załatwmy go!
- Nie! - zabroniła Inrami zagradzając pół-orkowi drogę.
- Co?! Co ty, kurwa, wyrabiasz?! Teraz mamy jedyną szansę, by go zarżnąć i zdobyć wolność! On niedługo się zregeneruje i wtedy będzie po nas! - oczy barda błysnęły żółcią. - Zejdź mi z drogi!
Zabójczymi, dostrzegłszy, że Gristel jest bliski szału, postanowiła ostudzić jego zapędy w sposób pamiętający czasy, kiedy to jeszcze zarabiała na życie handlując swym ciałem, a który stosowała w wypadku, jeśli klient był nazbyt natrętny. Mając dogodne ku temu warunki, kopnęła barda z całej siły w krocze, po czym odskoczyła do tyłu.
- O, kurwa! - powiedział ledwie słyszalnym głosem klękając na ziemi z rękoma asekurującymi jądra.
- Inrami, co ty wyrabiasz?! - Kristo nie mógł uwierzyć własnym oczom.
- Ja... Sama nie wiem... - zawahała się. - Poczekajcie. - powiedziała i ruszyła w kierunku Groul'a.
- Inrami, nie rób tego! - krzyknął Sedy, ale ona go nie słuchała. - Serubi, zatrzymaj ją jakoś!
- Nie mogę... Nie mam w tej chwili sił... na jakikolwiek czar. - wysapała trzymając się za brzuch.
- Nie no, kurwa, nie ma co, Kristo, niezłe sobie znalazłeś towarzystwo. - skomentował Xethonar. - Ćpun-nieużytek, czarodziejka mająca problemy z magią, świrujący w boju amator ludzkiego mięsa i dziwka portowa z upodobaniem do smoków. Na twoim miejscu zastanowiłbym się nad zmianą drużyny, bo tutaj są sami popierdoleńcy.
Błędny rycerz nie słuchał wywodu obserwatora. Bardziej interesowało go to, co się stanie z Inrami. Wiedział, że jako jej towarzysz powinien próbować ją powstrzymać, ale zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że głupim pomysłem byłoby ruszanie się z miejsca. Dlatego też po prostu czekał na rozwój wypadków, podobnie jak i cała reszta.
Tymczasem zabójczyni sama nie wiedziała co robi. Nie była w stanie stwierdzić dlaczego, ale w jakiś podświadomy sposób czuła, że jest bezpieczna, że nic jej nie grozi.
Smok widząc, że w jego kierunku idzie dziewczyna ze szramą na lewym policzku, uniósł głowę i buchnął w nią płomieniem. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy ona nadal szła w jego kierunku. Co prawda jej ubiór uległ niemalże całkowitemu spopieleniu, ale ciało pozostało nieuszkodzone. Niemożliwe, pomyślał, czyżby...
* * *
- Zaraz, powtórz jeszcze raz, kim jesteś?
- Groul, możesz im powiedzieć? - westchnęła Inrami.
Smok przeciągnął się na swoim legowisku w pieczarze i ziewnął prezentując garnitur okazałych zębów. Członkowie drużyny, widząc to, odruchowo odsunęli się do tyłu.
- Dlaczego ludziom trzeba wszystko tłumaczyć? - mruknął. - Widzieliście, że nie ima się jej smoczy ogień, nieprawdaż? To dlatego, że w waszej towarzyszce płynie krew Przyjaciela Smoków, Meariona.
- Jak to? Przecież mówiłaś kiedyś, że pochodzisz z plebejskiej rodziny z przedmieść Mewisu. - zauważył Kristo.
- Bo tak jest. - rzekła zabójczyni.
- To skąd w tobie krew tego Meariona?
- Bym ja to wiedziała!
- Mnie też trudno powiedzieć, ale to nie jest w tej chwili istotne. Ważne, że jest potomkiem Meariona i ja muszę spłacić dług.
- A dlaczego Mearion został Przyjacielem Smoków? - zapytał Gristel.
- Wyświadczył mnie i moim pobratymcom przysługę. Jaką, tego nie mogę już wyjawić. Wystarczy, że powiem, iż był jednym z niewielu ludzi w historii, który chciał nam, smokom, pomagać. Ale to było dawniej... - westchnął mrużąc ślepia. - Niegdyś to my byliśmy najpotężniejszymi istotami, a z nami walczyły zastępy prymitywnych pachołków z grabiami i widłami. Teraz to nieustannie rozwijający się człowiek zajął nasze miejsce, a my nie możemy z nim walczyć o dominację, bo jest to walka z góry przegrana. Oczywiście, nie wszystkie smoki potrafią to zaakceptować, ale ja należę do tych bardziej światłych, rozumiejących, że świat się zmienia, a my musimy wraz z nim - to warunek przetrwania. Konieczna jest asymilacja z ludźmi, aby smoki mogły dalej istnieć.
- Asymi-co? - zapytał Sedy.
- Współdziałanie z ludźmi, wzajemna pomoc...
- Coś na razie to niezbyt ci to, kurwa, wychodzi. - stwierdził Xethonar. - Tym morzem trupów raczej nie budujesz sobie za dobrej reputacji.
- Mylisz się, obserwatorze. To właśnie jest asymilacja. Ja pracuję dla ludzi, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem. Zresztą, właśnie czekam na wypłatę.
- Za co niby? I od kogo?
- Schowajcie się, a sami zobaczycie. Właśnie nadchodzą, czuję jak ziemia drży.
Członkowie drużyny spojrzeli w kierunku wejścia na pogorzelisko niegdyś będącego polaną, jednakże nikogo tam nie dostrzegli. Mimo tego posłuchali sugestii smoka i wycofali się w głąb jaskini, kryjąc się za zalegającymi w niej głazami. Po chwili usłyszeli tętent podkutych końskich kopyt i szczękanie zbroi. Ziemia wibrowała coraz silniej, tak jakby ku nim toczył się jakichś ogromny głaz. Delikatnie wychylili się zza swoich skrytek chcąc obserwować całe zajście.
Przed wejściem do pieczary zatrzymał się kilkudziesięcioosobowy oddział konnych odzianych w ciężkie zbroje.
- Wszyscy martwi? - zapytał smoka rosły mężczyzna będący dowódcą przybyłych, gdyż świadczyły o tym insygnia na napierśniku. Przez jego twarz biegła paskudna, pociągła blizna, wijąca się niczym wąż gdy poruszał szczęką.
- A nie widać? - odparł Groul. - Teraz twój władca, Sorekhar, ma wolną drogę do zaanektowania sąsiednich księstw.
- Nie mieszaj się do nie swoich spraw, gadzie, i odpowiadaj tylko na zadawane pytania. - syknął człowiek z blizną. - Co z tymi, którzy niedawno tutaj byli?
- Chodzi o tą grupkę dwóch kobiet, dwóch mężczyzn i pół-orka?
- Tak, właśnie o nich.
- Niedawno ich rozwaliłem. Nie okazali się tacy groźni, jak obawiał się twój pan. Smaczni też zresztą nie byli. - kłapnął paszczą, ale jego rozmówca ani drgnął.
- Nie interesują mnie takie szczegóły. - wzruszył ramionami. - Ważne, że wykonałeś swoje zadanie. Oto twoja zapłata. - skinął na swoich ludzi. - Trzy worki złota, tak jak stało w umowie. Bierz to i znikaj jak najprędzej. Jeśli będziesz jeszcze kiedyś potrzebny, to się z tobą skontaktujemy. - powiedział, po czym zawrócił konia i dał podkomendnym rozkaz odjazdu.
Ruszyli stępa, w jakiś czas później znikając za załomem. Mężczyzna z blizną zatrzymał się jeszcze na chwilę, popatrzył w kierunku smoka, po czym poderwał konia i pojechał za swymi podkomendnymi.
- Dobra, już ich nie ma. - rzekł Groul.
- Zdaję się, że rozumiem to, co tu zobaczyłam, ale wyjaśnij, proszę, o co w tym wszystkim chodziło? Na czym polega twoja współpraca z ludźmi?
- Robię dla nich, jak wy to określacie, brudna robotę. - powiedział smok. - Weźmy chociażby tego Sorekhara. Potrzebował sposobu, by pozbyć się władców i co ważniejszych ludzi w sąsiednich, pomniejszych królestwach, ale nie mógł tego to zrobić w sposób otwarty, poprzez wojnę. Myślał przez jakiś czas nad tym, a gdy intryga była gotowa, skontaktował się ze mną. Poinstruował mnie, bym zrobił przedstawienie nad stolicą, Marinorem, by ludzie pomyśleli, że bestia napadła na królestwo. Potem, gdy fama o mnie wyszła poza granice Wyrtten, zaprosił on wszystkich notabli z sąsiednich państw, by zgodnie ze staro-królewskim zwyczajem, pomogli w polowaniu na smoka. Wiadomo, że bezinteresownie nikt się nie pcha w coś takiego, dlatego też obiecał oddać spore włości w zamian za przysługę, ale tylko temu, który mnie pokona. Dlatego też, gdy przybyli na polanę, to miast walczyć ze mną, zaczęli się wyżynać miedzy sobą. Ja siedziałem spokojnie i przyglądałem się wszystkiemu ze skały, a potem tylko załatwiłem niedobitki. W ten oto sposób możnowładcy królestw ościennych Wyrtten leżą martwi, pokonani przez smoka, a Sorekhar ma teraz wolną rękę, by zaanektować ich ziemie. Co prawda uczyni to pod pretekstem zadośćuczynienia ludności krajów sąsiednich za stratę swych królów, chęcią uchronienia ich przed chaosem i tym podobnymi pierdołami, ale w praktyce zrobi z nich tanią siłę roboczą, harującą na jego rozwijające się mocarstwo.
- A co jeśli komuś udało się zbiec? - zapytał Sedy.
- To niemożliwe. Nawet jeśli ktoś wymknął się z polany, to załatwili go wojskowi, czyhający u wyjścia z drogi prowadzącej do tego miejsca.
- A więc jednak, to była misja samobójcza. - stwierdził Kristo. - Sorekhar chciał się nas pozbyć.
- Cóż, na pierwszy rzut oka mogłoby się to wydawać nieco dziwne, biorąc pod uwagę waszą niesamowitą popularność wśród możnowładców. Po tym, jak w spektakularny sposób zabiliście Celikę...
- Ale my tego nie zrobiliśmy! Dlaczego wszyscy nas o to posądzają?! - wykrzyknęła Inrami ze łzami w oczach. - Uciekaliśmy z lochów i przypadkiem wpadliśmy do sali, w której leżały zwłoki mej pani i jeszcze kilku osób! Moment potem byli tam też strażnicy, a my musieliśmy uchodzić nie mogąc się wytłumaczyć. Teraz wszystko spadło na nas!
- I tak nikt by nie uwierzył w naszą niewinność. - zauważył Gristel.
- Zapewne. - dodał Groul. - Ale wracając do tego, co mówiłem... Każdy z nich chciałby mieć na usługach taka bandę jak wy.
- To dlaczego Sorekhar chciał nas zabić? - zapytała Serubi.
- Bo on ma inne podejście do tej materii. Nie powiedział mi tego wprost, ale obserwując jego poczynania doszedłem do wniosku, że nie ma zaufania dla tych, których można kupić. Dlatego, zamiast wydawać masę pieniędzy na kogoś, kto może zdradzić jeśli dostanie więcej od wroga, uważa, iż lepiej taką osobę lub grupę zlikwidować, choćby byli nie wiadomo jak dobrzy w swoim fachu, by pozbyć się ryzyka, że będzie się ich miało przeciw sobie.
- Bardzo sensowny tok myślenia. - stwierdził Kristo. - A skąd ty to wszystko wiesz?
- Wiecie, staram się nie mieszać do ludzkiej polityki poza tym, za co mi się płaci. Jednakże pracując dla różnych oligarchów słyszy się to i owo... - wstał z ziemi. - Jedno, co mogę wam teraz powiedzieć to to, że dla świata właśnie umarliście.
- No dobra, ale co teraz? - dociekał Sedy. - Gdzie się udamy?
Smok wyszedł z jaskini, bo nie interesowała go narada tych ludzi, i rozpostarł swe skrzydła, chcąc zlustrować ich stan.
- Są już w porządku, rany się zagoiły. - rzekła Inrami, stając koło Groula.
- Tak, skrzydła są już sprawne... - popatrzył w ciemniejące niebo, na którym zaczynały tlić się pierwsze gwiazdy. - Pani, czego chcesz?
- Czy mógłbyś nas dokądś podrzucić?
- ...a gdzie chcecie lecieć?
Opole
19 czerwca - 10 lipca 2004
NoNamemaN
[ nonameman@tlen.pl ]
Storytellers 2oo6. Wszelkie prawa zastrzeżone. Oprawa graficzna: aNomaLy
document.write(strona);
document.write("");
document.write("");
document.write("");
document.write("");
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
E3E3ZP11 E3Kolokwium e3 mach3E3e3 2E3dire320a83304000a3f39ec7a5be45fadE3E3Riget e3Riget 2 e3wiÄcej podobnych podstron