Warfect - Spectre of Devastation
2020 Napalm
Początki tego szwedzkiego zespołu sięgają roku 2003. Wtedy działali pod szyldem Incoma i pozostawili po sobie dwie demówki. W 2008 roku zmienili nazwę na obecnie obowiązującą, a omawiany krążek "Spectre of Devastation" jest ich czwartym albumem. Formacja łoi bezpośredni thrash metal inspirowany dokonaniami Kreatora. Sodom i Sepultura. Także jest wściekle, ostro, szybko i zabójczo, przynajmniej w dwóch rozpoczynających kawałkach "Pestilcnce" i "Rat King" oraz w dwóch kończących płytę "Witch Bumer" i "Darni of the Red". Sam środek "Spectre of Devastation" to kolejne cztery kompozycje utrzymane w średnich tempach z pewnymi przyspieszeniami. Z czego chyba najfajniejszy jest "Hall Ceasar" ze znakomitym refrenem do skandowania. Dość melodyjny jest również wspominany już "Rat King". Niemniej główną atrakcją tej kapeli to świetne cięte riffy oraz ogniste solówki. Całkiem nieźle prezentuje się też wściekły i wrzaskliwy wokal. Wszystkie kawałki są wyjątkowo zgrabne, choć mnie najbardziej pasują te najbardziej żywiołowe. Mimo intensywności muzyki Szwedów- to o dziwo jest ona bardzo dobrze technicznie zagrana i w dodatku bardzo klarownie brzmi. Za co odpowiada sam zespól, ale być może, to też dobra ręka i ucho Flemminga Rassmussena. który robił jego mastering. Całość uzupełnia okładka wykonana przez Andreasa Marschalla. którego prace znamy z obwolut Kinga Diamonda. Kreatora czy też Blind Guardiana. Sumując "Spectre of Devastation" to całkiem niezła pozycja, która może się spodobać ale równie łatwo można przejść obok niej obojętnie. Niestety strasznie dużo mamy thrasho-wego grania i ciężko jest zdecydować się na coś konkretnego. Ja się skłaniam do tej pierwszej opcji. (4)
Warrior - Boudica
2020 Cioklcn Coce
Warrior z Newcastle (to istotne dookreślenie, przy wysypie W' Wielkiej Brytanii lat 70. i 80. grup o takiej nazwie) reaktywowował się po długim milczeniu w roku 2014. Zespół nie zmarnował tego okresu, dorobiwszy się nie tylko kilku kolejnych, krótszych wydawnictw, ale przede wszystkim debiutanckiego albumu "Iiwasion Imminent". Te
goroczny "Boudica" jest jeszcze ciekawszy, chociaż powstał z nowym wokalistą. Dave Lunn okazał się jednak godnym następcą Eda Hallidaya. a i reszta składu jest w formie. Oczywiście z tego daw nego wcielenia Warrior pozostali już tylko Dave Dawfson i Sean Taylor. ale to i tak lepiej niż w przypadku wielu innych zespołów sprzed lat. w których bywa czasem i tak, że nie ma już nikogo z oryginalnego składu. Do tego Warrior gra jak na początku lat 80: surowo, mocno, często sięgając przy tym do riffowego arsenału opatentowanego przez Tony’ego Iommi’ego ("Mordrake", "Dreamcatcher"). A już "Boudica Warrior Queen" czy "Persecution (Of Witches)" to już po prostu tak archetypowy, brytyjski metal, że już po pierwszej nucie ma się wrażenie, że słucha się jakiegoś zapomnianego klasyka nurtu NWOBHM. Nie można też nie docenić wysmakowanych solówek (czasem nawet dwóch-trzech w jednym utworze), sekcja również jest nad wyraz konkretna - naprawdę można zacząć zastanawiać się, czy top najlepszych zespołów' nurtu nie wyglądałby nieco inaczej, gdyby Warrior zdołał wydać album w 1981, czy nawet jeszcze w 1982 roku. O tym, że wtedy też nie brakowało im dobrych numerów przypominają cztery bonusy live, oryginalnie wydane na EP-kach "Dead When It Comes To Love" i "For Europę Only", ale i bez nich "Boudica" to materiał warty uwagi. (5)
Wojciech Chamryk
Winter1* Verge - The Ballad Of James Tig
2020 1’ridc & Joy Musie
'The Ballad Of James Tig" to kolejny pełny album tego cypryjskiego zespołu. Jak zwykle wypełnia go melodyjny symfoniczny power metal utrzymany w piracko-marynistycznym klimacie. Po staremu jest to koncepcja, która dotyczy mitologicznego królestwa zwanego Tiberon. Niemniej pomysł i teksty do tej płyty wymyślił Frixos Masouras, a jego opowiadanie dotyczy się niejakiego Jamesa Tiga. który w dzieciństwie stracił na morzu rodzinę i od tamtej pory szuka zemsty na legendarnym potworze morskim Killagoraka. który dopuścił się tej zbrodni. Muzycznie choć to jest melodyjny power metal to jednak większość materiału utrzymana jest w majestatycznym, mrocznym klimacie. Ogromną rolę odgrywają tu imponujące oraz potężne, a także mocno rozbudowane orkiestracje, które podkreślają monumentalną atmosferę tego albumu. Tą wyniosłą aurę akcentują też klasyczne chóry. Pojawiają się one sporadycznie ale są. Nie inaczej jest z operowymi kobiecymi partiami wokalnymi, też jedynie przewijają się przez cały album. Jednak najlepiej wybrzmiew'a ona w kompozycji "The Sea”. Podobnie jest z wesolkowatymi i rozbrykanymi fragmentami power metalowymi. Po prostu na The Ballad Of James Tig" z rzadka bywają, niemniej nie burzą ogólnego konceptu tej płyty, co najwyżej zaznaczają jej muzyczną potęgę. Właśnie te elementy wyróżniają ten album na tle innych podobnych produkcji. Być może dzięki tej inności polubiłem tę propozycję. Oczywiście nie zniknęły ani gitary ani sekcja rytmiczna, przecież melodyjny power metal stanowi tu muzyczny fundament. Te partie cypryjskich muzyków prezentują się bardziej niż solidnie, ba, niekiedy przypominają ich niedościgłych mistrzów, czyli Blind Guardian. Ta ich natura najjaśniej błyszczy w kawałku "/ Accept”, gdzie gitarzyści pokazują swój potencjał. Bardzo dobrze wypada również wokalista George Charalambous. Człowiek ze znakomitym, mocnym głosem, który potrafi w pełni wykorzystać swoje w-alory. Muzycy też wyśmienicie wywiązali się jeśli chodzi o brzmienie instrumentów i ogólnie produkcję albumu. Być może fani radosnego melodyjnego power metalu będą trochę rozczarowani The Ballad Of James Tig", jednak na mnie krążek wywarł całkiem spore wrażenie. (4)
WW
Zakk Sabbath - Vertigo
2020 Magnet ic Eye
Rozumiem koncerty, nawet fakt wydania EP "Live In Detroit". Wygląda jednak na to, że Zakk Wylde zaczyna gonić w tzw. piętkę. próbując uczynić z Zakk Sabbath coś więcej niż tylko cover band Black Sabbath. Wybrał jednak metodę najgorszą z możliwych... nagrywając płytę z samymi coverami. "Yertigo" to hołd dla debiutanckiego albumu kwartetu Os-bourne/Iommi/Butler/Ward.
przygotowany z okazji 50-lecia tego wydawnictwa. W lutym może miałoby to jeszcze jakiś sens, ale we wrześniu żadna to już rocznica. Mamy tu więc. tocz kii w toczkę, "Black Sabbath". tyle, że w wersji amerykańskiej. Zmiany muzyczne są czysto kosmetyczne, typu, że w utworze tytułowym zabrakło demonicznego śmiechu, a cala podstawa pozostała niezmienna - od razu rodzi się więc pytanie, komu ta płyta jest potrzebna. Oczywiście Zakk. Blasko i Joey Castillo grają jak natchnieni, w dodatku zarejestrowali "Vertigo" live w studio, niczym za dawnych czasów-, jednak chociaż słucha się tej płyty calkiej przyjemnie, to nie ma ona żadnego startu do ponadczasowych oryginałów. Trudno więc traktować to wydawnictwo jak coś więcej niż tylko ciekawostkę dla największych maniaków Wvlde’a i Black Sabbath. (2)
Wojciech Chamryk
212
RECENZJE